Tuesday 12 April 2011

Obecne/nieobecne, czyli trzy i więcej kobiet

Wydaje się, że w sztuce mamy pełne równouprawnienie. Podział męski/żeński stracił na znaczeniu. Tak myśląc popadamy w błogą bezmyślność, bo i po co nam refleksja nad problemem, którego przecież nie ma. Wystawy kobiet o kobietach w sztuce polskiej lat 70tych i 80tych splotły się w czasie i miejscu by tę spokojną nieświadomość naruszyć. W warszawskiej Zachęcie prezentowana jest wystawa 3 kobiety, a Lokal 30 na krótko stał się siedzibą wystawy Anki Leśniak Fading Traces, dwie wystawy, które rewidują 40 lat bytności kobiet w sztuce polskiej.

3 kobiety Roberta Altmanna, film o samotności i rozterkach trzech kobiet, które los łączy wspólną historią. Trzy kobiety Natalia LL, Ewa Partum i Pińska Bereś na maskulinistycznej mapie sztuki polskiej lat 70, połączyła wspólna rola pisania feministycznej historii sztuki. Kuratorka wystawy Ewa Toniak, w klarowny sposób prezentuje nowe sposoby interpretacji dzieł artystek nie wpisując ich a jedynie wskazując na konteksty w jakich mogą być odczytywane.

Wystawa w Zachęcie zbudowana jest wokół trzech czytelnych wątków, reprezentowanych przez trzy kobiety, które jednak splata wspólna feministyczna tematyka. Wszystko poprzedza mocny akord. Krótki film Polskiej Kroniki Filmowej z lat 80tych, którego pointa jest taka, sztuka kobiet jest interesująca wtedy i tylko wtedy kiedy można zobaczyć w niej nagie ciała.

Natalia LL i kobieta jako obiekt pożądania. Tak w skrócie można określić prezentacje artystki. Dyskusja z wielowiekowym seksizmem w sztuce, który traktował kobietę jako obiekt, przedmiot podziwiania, oglądania, seksualnej potrzeby. Tematy znane są dobrze z prac artystki jak choćby Sztuka post-konsumpcyjna. Prace artystki rozłożone są w kilku salach, tworzą swoiste labirynty bez wyjścia, bez wyraźnej kody. To pozwala swobodnie i bez narzuconej z góry linii oglądać i samemu odnajdywać interpretacje w powtarzających się często perwersyjnych seksualnie pracach.

Sala Marii Pińskiej-Bereś, aranżowana jest na jej „uroczy pokoik” nawiązując do instalacji artystki z 1975 roku. Miękkie przyjemne formy rzeźbiarskie, którymi artystka podnosi dyskusję na temat tak świeży w latach 70 jakim był abject art. Kobieta, która nie „pachnie i wygląda” kobieta w pełni swojej cielesności. Dodatkowo odizolowanie prac artystki w niby to pokoju narzuca jeszcze jedną interpretację. Kobieta jako obiekt, izolowana od społeczeństwa-Ibsenowska lalka.

Rola kobiety w społeczeństwie, a raczej przejawy jej nieobecności, to wątek łączący prace Ewy Partum prezentowane na wystawie. Gimnastyka konceptualna, seria fotografii gdzie kobieta i mężczyzna wzajemnie zatykają sobie oczy uszy usta, to doskonała ilustracja obopólnych relacji płci. Problemy, które w latach 70 ignorowano. Przemoc, brak społecznej tożsamości, te tematy w krytyczny sposób ilustruje na filmach i fotografiach Ewa Partum.

Jaki jest finał wystawy. Dla każdego trochę inny. Sytuacje ilustruje ciekawe doznanie ,którego doświadczamy w galerii. W sali poświęconej Natalii LL ustawiono instalacje z krzeseł, na której co jakiś czas pojawia się zdjęcie artystki, rzucane przez projektor. Projektor nietypowy bo prowadzący zdjęcie po orbicie, dookoła całej sali. Zachęcony chciałem przyjrzeć się machinie, ale gdy światło padło na mnie, nie zobaczyłem nic, tylko oślepiającą biel. Właśnie to ilustruje pokutujący nadal schemat funkcjonowania kobiet w sztuce. Krążenie, które co jakiś czas wpada na „artystyczny rzutnik” efemeryczne. Jednak w najbliższym kontakcie zjawisko pozostaje nie rozpoznane. Efekt słonia, im bliżej sztuki kobiet jesteśmy tym bardziej niewidoczna dla nas się staje.

3 kobiety i koniec? Sam tytuł chociaż z jednej strony słowem kobiety otwiera temat płci a nie roli społecznej artysty, to liczebnik poetyzując tytuł wprowadza pewien rygor. Z rygorem tej, historycznej trójki, dyskutuje w swoim projekcie Anka Leśniak. Trzy to oczywiście pewna figura, wskazująca na główny obieg zaledwie kilku nazwisk kobiet, które ze swoją sztuką przebiły się przez te 40 lat historii sztuki z lat 70 do dziś.

Krótko bo kilka dni w galerii Lokal 30 gościła wystawa Anki Leśniak. Choć wystawa w tym miejscu nie jest najlepszym określeniem. To po prostu kilka filmów, wywiadów z artystkami. W małym pomieszczeniu panuje gwar kotłujących się głosów, ale na pewno lepsze to niż bardziej wymowna cisza, niemych kobiet na wideo. Wywiadu artystce udzieliły nie tylko Natalia LL i Ewa Partum ale także działające w latach 70 Izabella Gustowska, Anna Kutera, Teresa Murak, Krystyna Piotrowska, Teresa Tyszkiewicz.

Dyskutantki, to artystki, ale przede wszystkim kobiety. Żyjące w czasach pozornej emancypacji kobiet, których równość sprowadzała się do egalitarnego z mężczyznami wyzysku przez aparat państwa. Kobiety opowiadają o tym jak funkcjonowały w polu sztuki, ale i o z pozoru prozaicznych trudach pracy artystycznej, które to problemy nastarczało dyskryminowanie płci. Wystawa w tym punkcie nabiera dwóch optyk. Jedna to historyczne przepracowanie, odnowienie pamięci o artystkach, które pomimo wielkich dokonań, zanikają w patriarchalnym świecie sztuki. Drugie światło wystawy, nie jest może tak bezpośrednie. Przewrotną puentą , jest pytanie o role kobiety i artystki dziś. Anka Leśniak próbuje odnaleźć tytułowy blaknący trop, który łączy ją z artystkami starszymi. Czy kłopoty lat 70 nie mają dziś swojego odbicia? Czy z pozorów emancypacji lat 70 nie wpadliśmy w pozory tejże 40 lat później?

Ile z artystek przebije się do historycznej świadomości? To pytanie pozostaje otwarte, ale na pewno promocja zarówno najnowszych jak i starszych, ale nigdy nie nagłośnionych, nie zbadanych zjawisk może ułatwić drogę do ciągłego równouprawniania sztuki kobiet. Co jeszcze musi zrobić kobieta żeby wejść do muzeum sztuki nowoczesnej? Wystawy stawiają i zarazem odpowiadają na to pytanie. Kuratorską obu wydarzeń dość przypadkowo udało stworzyć się świetny dyptyk, który zarówno pogłębia metodologicznie jak i historycznie poszerza pole sztuki feministycznej .Sztuki o której trzeba przypominać, pokazywać i mówić tak by wypracować większy niż dotychczasowy artystyczny parytet.


Tekst ukazał się w wersji anglojęzycznej na portalu

Wednesday 6 April 2011

Akademia fermentuje

Akademia Sztuk Pięknych to wcielone zło. Artyści aby się od niej odciąć, zakładali wszelakie salony niezależnych, odrzuconych, ogółem manifestowali swoją skrajną niechęć do tego co akademickie, by w późniejszych latach wejść w szeregi kadry profesorskiej. I tak każdy skrajnie anty-akademicki ruch siłą rzeczy, z czasem ściąga w kierunku swojej znienawidzonej Alma Mater, W tym też nie ma nic dziwnego. Jednak są i tacy, którzy od hucznej rewolucji woleliby zmieniać świat (nawet ten akademicki ) powoli. O takich pozytywistach na drodze ewolucji mówi się jakby mniej, może dlatego że jak już coś robią to bez armat, huków, a wiadomo, że bez krzyków trudniej o posłuch. Wstęp byłby od rzeczy, gdyby nie dwójka aktywistów działających na akademii Michała Chojeckiego i Kuby Mazurkiewicza.

Dwa wydarzenia w jednym marcowym tygodniu może nie przykuły uwagi całego Warszawskiego artworldu, ale zgromadziły pokaźną publikę na samej akademii. Oba miały miejsce w Studenckiej galerii Turbo. Studenckiej dlatego, że na terenie ASP i działającej pod auspicjami studenta Kuby Mazurkiewicza. Pierwszy raz można powiedzieć „studencka”, bez większego zażenowania, bo z reguły kojarzy się to z brakiem profesjonalizmu, tymczasowością i wyjątkowo niską jakością. Student grafiki Kuba Mazurkiewicz i asystent na tejże, Michał Chojecki w programie prowadzonej przez siebie galerii znajdują miejsce na to, na co nie ma miejsca w akademickich salonach. A tam miejsce jest z reguły dla tych, którzy dobrze nauczyli się kopiować, albo swojego profesora, albo przynajmniej lokalny wzorzec „ponadczasowego mistrza akademii”, kultywując swoisty cybisizm*. W studenckiej galerii Turbo zorganizowano też pierwszą od wielu lat dyskusję na temat kondycji Akademii Sztuk Pięknych.

Dyskusja rozpoczęła w samo południe, nie wiem czy bardziej jak western, czy pierwsze po 1989 r. wybory prezydenckie, z głosowania i strzelanki, chyba wolałbym to pierwsze. Zasadniczym problemem dyskusji stał się projekt ankiety przygotowanej przez organizatorów. Ankieta, która miałaby określić stosunek profesorów do swojej pracy, studentów, oraz komunikacji na linii uczeń-nauczyciel. Rozpoczęło się od krótkiego rozjaśnienia materii, bo choć dyskusja toczyła się w dość hermetycznym kręgu studentów akademii, to specyfika różnych wydziałów jest odmienna, a relacje studencko-profesorskie są różne. Choć moderowana, dyskusja miała bardzo otwarty charakter, bo wypowiadać się mógł każdy, co bardzo demokratyczne i co niestety często kończyło się wycieczkami w stylu, „ja i moje życie” i przydługimi wypowiedziami studentów. Debatę silnie zdominowała też kadra wykładowców, którzy zasiedli w jednej flance i każdy argument starali się, jeśli nie strywializować, to po części wykazać jego merytoryczną nieskładność. Koniec końców, profesorskie głosy skłoniły się jednak ku takiej ankiecie, której pytania miałyby wykazać jaki model katedry preferują, a dalej szczegółów współpracy ze studentami.

Dyskusja to bardzo ważny moment dla akademii. To o czym mówiło się mimochodem, między sobą wreszcie zostało wyartykułowane profesorom. Może i niezbyt składnie, może bez klarownej pewności siebie, ale udało się! I oby ta dyskusja nie poszła w las, zamieniając się w bezsensowną i bezproduktywną gadaninę.

Od słowa do czynu, od debaty do wystawy. Ta, anonsowana plakatem z wielkim białym płótnem o wymiarach „100x70” i dopiskiem Bez tytułu, miała być wyrazem własnej opinii na temat akademii przedstawionej przez kolektyw artystów a zarazem studentów. Tytuł mówi sam za siebie. Bez tytułu-bez historii, mówiąc językiem Edwarda Dwurnika. Już tytuł wystawy to kpina z seryjnie produkowanych, nudnych akademickich obrazków w standardowym formacie.

Wieczorne godziny, mała salka wystawowa, która siłą rzeczy wydaje się zatłoczona, agresywnie pulsujące światło stroboskopu, żadnych prac. Pusta sala wypełniona tylko gęstym powietrzem stłoczonej widowni, folia zakrywająca coś, tak jak zakrywa się miejsce robót budowlanych. Ludzie lekko skonsternowani, nie wiedzą co robić, wreszcie ktoś niezdecydowanym ruchem zaczyna rozrywać plastikową błonę. Za nim inni, i tak po chwili kurtyna się odsłania, stajemy przed kilkoma płótnami. W tym momencie większość ludzi jest już tak odurzona drażniącym światłem stroboskopu, że musi wyjść.

Chwila odpoczynku dla oczu i druga próba, wchodzimy jeszcze raz, nie badamy przestrzeni, teraz już wiemy, że musimy zobaczyć obrazy. Wszystko jasne, kilka abstrakcyjnych płócien, kolor niezidentyfikowany, bo w paranoicznym świetle rozpoznaje się tylko kontrast biały czarny. Geometryczne kształty, linie i figury na płótnach widoczne są tylko na moment, krótkie mrugnięcie oka. Zanikają w ciemności i tak bez końca.

Dyskotekowe światło i dosyć zachowawcze obrazy, dwa światy które mijają się na akademii. Mijają, bo większość z artystów prowadzi podwójne artystyczne życie. Mniej lub bardziej posłusznie kopiując profesorów w pracowni, i tworząc swój własny świat artystyczny, po godzinach, w domach i własnych pracowniach (tak jak robią to artyści prezentujący wystawę). Z reguły ten drugi świat nie znajduje dla siebie miejsca w akademickim świecie.

Wystarczy przypomnieć sobie Coming out, wystawę prac dyplomowych ASP z 2010 roku. Rewolucja wystawiennicza, która zawędrowała z wystawy na lotnisko...i mierne prace. Przebrzmiały akademizm toczy kolejne pokolenia studentów. Akademizm przez małe „a”, którego szczytem jest emulatio, idealne przejęcie techniki mistrza, nauczyciela. Coming out to oczywiście szczyt góry lodowej, którą można zobaczyć spacerując korytarzami budynków akademii. Zjawisko to demaskuje wystawa Bez tytułu 100 X 70. Artystyczny sprzeciw wobec artystycznej stagnacji akademii. Od tytułu wystawy, przez dyskotekowy, wrogi dla sztuki klimat, aż po wpisanie w ten klimat własnych dzieł artyści konstruują krytykę wobec swojej uczelni.

Przy całej swojej krytycznej postawie nie jest to nachalnie bezpośrednia reakcja, tak jak debata nie była atakiem na kadrę profesorów. Studenci naprawdę szukają porozumienia, które akceptowało by ich patrzenie na sztukę, teraz czas na to by profesorzy, nie rezygnując z wypracowanych przez siebie artystycznych dróg, otworzyli się na nowe, świeże propozycje, by nieraz dobrzy artyści byli równie dobrymi nauczycielami.



Cybisizm- od Cybisa, członka Komitetu paryskiego malarza kolorysty, którego kopistów można do dziś obserwować na akademii.



Tekst ukazał się w Opolskim kwartalniku sztuki Artpunkt