Saturday 15 January 2011

Wszyscy jesteśmy podejżeni

W podglądaniu jest coś z potrzeby władzy i seksualnego podniecenia. Nie da się zaprzeczyć, że większość z nas, choćby w niewielkim stopniu lubi szpiegować, patrzyć z góry na kogoś, mieć świadomość, że my wiemy a on nie. Ta wiedza daje podglądającemu, idąc za Michaelem Foucault władzę, a przynajmniej poczucie takowej. Z pewnością podglądanie jest jedną ze współczesnych metod metod sprawowania władzy. Wszyscy jesteśmy przecież podglądani. Google maps, facebook, gps, monitoring, dając nam wygody, staje się mechanizmem kontroli. Tak się zdarzyło, że struktury ostatniego z wymienionych narzędzi podglądactwa, miejskiego monitoringu, zbadali Kobas Laksa, Monika Kmita i Krzysztof Kowalski.

Podejrzane, wystawa trójki artystów-fotografów nie powstałaby, gdyby nie Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”, a konkretnie ich projekt Fotoprezentacje. Szerzej znany artysta, z tak zwanym „większym dorobkiem”, zaprasza do współpracy młodszych fotografów. Relacje starszy-młodszy bywają wśród zaangażowanych artystów różne. Kobas Laksa postanowił uciec od stosunku uczeń-mistrz, wybierając drogę partnerskiej relacji także na poziomie artystycznym. Czym to zaowocowało?

Wchodzą do galerii Heppen transfer, możemy poczuć spore zaskoczenie. zdjęcia ciężko jest skojarzyć z tym co nazywamy fotografią. Kłujące w oczy pikselozą tak, że wręcz abstrakcyjne prace. Temat każdej klatki rozmywa się w nieostrości kadru. Ciemne, nocne zdjęcia skupiające się na jakimś absurdalnym, wydawałoby się nieistotnym punkcie. Wreszcie video, które staje się antytezą pojęcia film. Agresywne, nerwowe ruchy kamery, dłużyzna i anty-akcja, która pokazuje zdarzenie „przed” i „po” fakcie. Gdybyśmy w tym momencie wyszli z galerii, można by spokojnie oznaczyć wystawę dopiskiem ”Więcej tu nie wrócę”. Ale wszystko odmieni się, kiedy zrozumiemy w jaki sposób i w jakim celu powstały te prace.

Przyzwyczajenie nakazuje kojarzyć fotografię z aparatem. To chyba najprostsza formuła zdjęcia. Oczywiście, istnieje jeszcze cały proces postprodukcji, jakim jest edycja graficzna, obróbka komputerowa. Zresztą tę ostatnią ciężko nazwać już postprodukcją, gdyż stała się pełnoprawną formą pracy fotograficznej. Świadectwem są chociażby wcześniejsze prace jednego z prezentowanych na wystawie artystów- Kobasa Laksy, którego surrealistyczne pejzaże to zaledwie niewielki procent kanonicznego zdjęcia. Tym razem artyści w procesie twórczym zupełnie porzucili aparat. Pracę fotograficzną zaczęli nie od kontaktu z rzeczywistością, ale od wspomnianej postprodukcji na materiale zastanym, jakim są nagrania z monitoringów miejskich.

Zamysłem autorów nie było krytyczne spojrzenie na wszechogarniającą kontrolę naszych poczynań w przestrzeni publicznej. Nie chodzi tu o demaskowanie, a raczej o podglądanie podglądających. Wyjściową myślą artystów była właśnie sytuacja kogoś kto podpatruje. Stąd pomysł obserwacji miasta przez pryzmat kamer zawieszonych na słupach. Materiał filmowy z monitoringu miejskiego to nieprzebrana baza filmów prezentujących do bólu nudne sceny, godziny obserwacji przystanków, skrzyżowań – zwykłe życie. Jednak to co dla nas wydaje się niczym szczególnym, usypia monotonią, dla policji i służb zajmujących się monitoringiem może być czymś interesującym a zwykli ludzie - podejrzanymi. W oczach podglądających już w samym domniemaniu nie jesteśmy niewinni lecz podejrzani. Krzysztof Kowalski opowiadając o całym projekcie wykazywał różne zachowania, jak choćby dłuższe przesiadywanie na przystanku, które może zaniepokoić służby miejskie. I chyba dlatego artysta wspomina, że od czasu prac nad projektem częściej odwraca się w poszukiwaniu śledzących go kamer. Kamer, których wszędobylstwo artyści skondensowali w kilku fotografiach i filmach, adekwatnych do nagrywanej rzeczywistości – nudnawych i mglistych.

W tym świetle dobór kadrów, ich nieczytelność, stają się zrozumiałe. Plamy zdjęć, z których jasno nie wynika czy patrzymy na zwierzę, pojazd czy człowieka, są tymi codziennymi obserwowanymi, spacerująca chodnikiem postać jest jedną z tych która jeszcze nic nie zrobiła, ale trzeba się jej przyjrzeć. Film, w którym widzimy pijaczka z piwem czekającego na autobus ma swoje uzasadnienie. Długo przyglądające się mu oko nagle gdzieś ucieka, robi rundkę obrotu o 360 wraca, na nowo przygląda się pijaczkowi, znów wędruje by powtórnie skupić uwagę na bohaterze, który teraz chwiejnym krokiem zbliża się do kobiety leżącej na ulicy. Nie wszystko da się uchwycić, zarejestrować. Kobieta wypada z okna w momencie, w którym akurat ktoś podglądany i podejrzany przechodził przez jezdnię w nieoznaczonym miejscu. Ale nie chodzi tu o błędne funkcjonowanie, a raczej o sam fakt nudy podglądania. Wszystko jest tu zwykłe, bez sensacji i chociaż policja podsuwała artystom gorące kawałki, nagrania rabunków, gwałtów, ci woleli pokazać normalne sytuacje, powszedniość podpatrywania.

Wystawa trójki artystów mogłaby być odebrana jako prace jednego twórcy. Krzysztof Kowalski, który jak mówił Kobas Laksa, z początku szukał fabuły, wraz z rozwojem projektu zaczął odwoływać się do abstrakcyjnych obrazów. Monika Kmita początkowo nastawiona na odrealnienie przedstawień wskoczyła na narracyjne tory. Dzięki temu, wszystkie prace można by podpisać trzema nazwiskami. Podglądali podglądających, na krótko stali się tym anonimowym mózgiem za szklanym okiem ulicznych kamer po to, by pokazać nam, że to co dla nas jest normalne może być podejrzane. W pracach artystów pojęcie podejrzanego staje się bardzo dosłowne w swojej dwuznaczności. Każdy podejrzany może być podejrzewany, a w wystawie widać to szczególnie silnie. Dodatkowo ingerencja artystów w dziewiczy materiał filmowy jest niewielka, a to powoduje ciekawe pomieszanie pomięć podglądanego i podglądającego, między którymi lawirujemy oglądając wystawę.


Tekst ukazał się na łamach OBIEGU


Wednesday 5 January 2011

Co trzyma w szafie Tymek Borowski





Tymek Borowski kończy z żartami! Tymek Borowski przyznaje, że zmęczony rzeczywistością, nie tyle już nie jest, co nie bardzo pasuje mu to określenie .Wystawa Koniec żartów, już w samym tytule brzmi buńczucznie, ale żeby to sprawdzić, trzeba wybrać się do galerii Kolonie, gdzie prezentowane są obrazy artysty.

Kiedy w 2009 Tymek Borowski i Paweł Śliwiński kończyli wydział malarstwa warszawskiej ASP twórczość ich Jakuba Ziółkowskiego została określona mianem zmęczonej rzeczywistością. Oderwanie się od społecznie zaangażowanej społecznie sztuki krytycznej i podążenie szlakiem abstrakcyjnego malarstwa, nie związanego z krytyką rzeczywistości zwiastowało nowy oddech malarstwa polskiego. Dziś widać, że dla każdego artystów „zmęczenie rzeczywistością” było osobistą formułą, która ewoluuje w kierunku różnych poetyk.

Wchodząc do galerii z ulicy, bez wiedzy kto to i co to, można pomyśleć – ciekawa, zbiorowa wystawa abstrakcji. Od wycieczki w informel po kąty proste i formy geometryczne. Każde płótno w innej manierze, co obraz to inna abstrakcja. Z tego kapelusza form można wyciągnąć wręcz witrażowe, soczyste plamy kolorów, układające się we wzorzystą mozaikę na pierwszym obrazie. Dalej mocno przestylizowane popiersie człowieka utrzymane w czarno-białych tonach. Właśnie w tym, ekspresyjnym, malowanym krótkimi cienkimi kreskami obrazie, Tymek Borowski wkleił krótki cytat. Tu żarty się zaczynają, bo każdy podchodził, czytał mały frazes o gospodarce neoliberalnej, który w zamierzeniu jest tylko fakturalnym urozmaiceniem.

Kolejne obrazy bez tytułu to zmagania Tymka z abstrakcyjną formą. Jedno z płócien przypomina znane z twórczości Władysława Strzemińskiego powidoki. Plamy kolorów ze zdecydowanie zaznaczonym konturem, w których można doszukać się nie tylko nawiązań do twórcy unizmu, ale miękkich surrealistycznych przedmiotów Salvadora Dali. Następnie obraz, na którym błękitne tło wydobywa geometryczne ciemne, metaliczne kształty. Kompozycja jak z zakładu metalurgicznego zachowuje jednak abstrakcyjną formę.

Nagle ta forma się urzeczywistnia. Oto oglądając dzieło po dziele, stajemy przed największym płótnem. Obraz przedstawia poziome linie - półki, na których poustawiane zostały dziwne kształty. Arsenał form malarskich w użyciu Borowskiego, wszystko to co widzieliśmy na wcześniejszych obrazach, różne kształty, surowo geometryczne, obłe, miękkie, wreszcie antropomorficzne. Zazwyczaj na płótnie, w gąszczu abstrakcji mają one całkowicie niematerialny charakter. Tutaj ich wartość nabiera namacalnego wymiaru. Wygląda to tak, jakby abstrakcja była wyborem rzeczywistych form, zabranych z półki i wstawionych w kontekst.

Tymek Borowski to erudyta malarstwa ponowoczesności. Każdy przedmiot jest jak odnośnik, „wygooglowane hasło”, które znamy, tak jak Tymek kojarzy kształt, ale ten przedmiot trzeba ściągnąć z półki, zajrzeć do Wikipedii form malarskich żeby włożyć ją w ramy. Nasza elokwencja nie wymaga już cytowania z pamięci starożytnej Greki, wystarczy, że wiemy gdzie znajduje się fiszka, odnośnik. Każda z form, w tym największym płótnie artysty, z czymś się kojarzy, jest właśnie impulsem współczesnego erudyty, który ma w głowie linki, bo nie musi pamiętać całego kontekstu. I nie ma w tym wcale wartościowania, tak po prostu jest. Dla mnie ta wystawa, jest rozmową o tym jak dzisiaj myślimy i jak mówić malarstwem w tych nowych, myślowych strukturach.

Zaledwie kilka płócien pokazał na wystawie Koniec żartów Tymek Borowski. Mimo to jest ona znacznie ciekawsza od niedawnej retrospektywnej wystawy Jakuba Juliana Ziółkowskiego w Warszawskiej Zachęcie. Ciekawsza bo prezentująca to co po zmęczeniu rzeczywistością można zrobić z abstrakcyjnym malarstwem, a nie chaotycznie podsumowująca pewien okres twórczości. Tymek Borowski w swoich nowych obrazach wskazuje różne drogi artystyczne. Różne formuły malarskie są lustracją ewolucji na drodze której malarz odnajduje wyrywkową „samplowaną” rzeczywistość i wmontowuje ją w płótno.





TEKST UKAZAŁ SIĘ W DZIENNIKU GAZETA PRAWNA 31.12.2010