Sunday 28 November 2010

Straszenie Marksem

Popularność polskiej książki artystycznej można by określić jako wypadkową składowych – książki i sztuki, co w wyniku daje nam delikatnie mówiąc opłakany stan. Ostatnio sytuację tę próbuje zmienić Honza Zamojski w wydawnictwie Morava Books, wydając kolejne publikacje, które artystycznie stoją na najwyższym poziomie. Są to jednak książki z określonym nakładem, co innego stworzyć książkę jako obiekt sztuki, wniknąć w jej strukturę, tak jak Mladen Stilinović.

Gdzieś w zgiełku wernisażu Włodzimierza Borowskiego, rozpłynęło się rozpoczęcie wystawy chorwackiego artysty. Pierwsze piętro tymczasowej siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, mały napis z tytułowym Nie mam czasu i strzałka, to tam. Jednak ci, którzy już odnaleźli trop i pofatygowali się by zobaczyć przygotowaną prezentację, nie powinni być rozczarowani.

Jak w muzeum pokazać książki, tak by prezentację można było nazywać to wystawą. Kuratorka, Ana Janevski, po prostu wystawiła większą część zebranych publikacji na dwóch stołach, przy których każdy mógł oglądać książki artysty. A było co oglądać, bo książki choć bardzo oszczędne i minimalistyczne, na pozór wyglądające jak bezładny zlepek prawie nienaruszonych kartek A4 stanowią doskonały wgląd w historię kulturalno-społeczną lat 70. byłej Jugosławii.

W książce, o jakże wyszukanym tytule Artist's books również prezentowanej w MSN, Mladen Stilinović, mieszkający w Zagrzebiu poeta, twórca video, wreszcie plastyk samouk, pracujący nad artystycznymi książkami pisze, że dla niego sztuka znaczy nic. „Nic” w kontekście oddziaływania społecznego. I racja, bo działalność graficzna i książkowa w państwach bloku sowieckiego i byłej Jugosławii była bardzo nisko ceniona. Na tyle nisko, że sama władza nie interesowała się poczynaniami artystów tej niszy. W ślad za tym szła za tym pewna wolność wypowiedzi, którą widać w prezentowanych na wystawie Nie mam czasu książkach. Często ironiczny humor artysty wydaje się zakrawać o działalność wywrotową. Takie zabiegi jak wymyślanie przez Stilinovicia bzdurnych haseł np. „praca to choroba” i podpisywanie ich jako cytaty Marksa, skutecznie odstraszało cenzurę, bo i jak tu cenzurować artystę powołującego się na ojca socjalizmu , tym samym ośmieszał jej działanie. Namiętnie wykorzystywana czerwień, która staje się prymarna dla większości realizacji, to też przytyk do ulubionego przez władze i nadmiernie eksploatowanego koloru flagi. Stilinović nie pozostawia bez komentarza totalnego ignorowania artystów przez społeczeństwo dla którego, sztuka była rozrywką ostateczną. Widoczne jest to w nonszalanckich pracach, tworzonych na odczepne, jakby ze świadomością tego, że i tak nikt tego oglądać nie będzie. Przykładem tego jest książka, której czyste białe kartki znaczone są strona po stronie jedną niedbałą kreską. Duża część z książek tworzonych przez artystę w latach 70-tych, a obecnie pokazywanych w Muzeum Sztuki nowoczesnej ma charakter żartu. Żartu z samej sztuki, której granice artysta zdaje się nie tyle naruszać, co przekraczać. Bo sam twórca, na konferencji wyrażał swoją wątpliwość co do artystycznej wartości swoich książek, które często pozostają tylko zbitką kartek z powielonym cytatem. Takie natrętne powielenia stają się żartem maniaka, powtarzanym do znudzenia, tak długo, że i nas zaczynają śmieszyć. Jak choćby dopisek „pain”, przy każdym angielskim słowie wyciągniętym ze słownika.

Retrospektywny charakter wystawy jest wyraźnie zaznaczony. Dydaktycznego charakteru dopełnia spotkanie z artystą, prowadzone przez Piotra Rypsona. Tam, w szerszym kontekście, głównie filmów i poezji twórcy, artysta, wraz z historykami sztuki opowiadano o książkach i sztuce byłej Jugosławii w ogóle. Zresztą samo spotkanie z artystą jest w takich placówkach jak Muzeum Sztuki Nowoczesnej koniecznością, a przy okazji bardzo dobrym rozszerzeniem programu wystawy w wymiarze edukacyjnym. Całe szczęście, staje się to standardem także i w polskich instytucjach kulturalnych.

Wystawie można zarzucać, to że niewielka, słabo nagłośniona w porównaniu z innymi wydarzeniami w MSN. Nie ma tu konkretnego problemu, który przepracowują kuratorzy, bo i ciężko o krytyczną pracę nad tak słabo rozpoznanym w Polsce materiałem, jakim są artystyczne książki Mladena Stilinovicia. Poprostu retrospektywa, ale dzięki takim wystawom muzeum promuje i dowartościowuje właściwie nie znany w Polsce obszar sztuk wizualnych, a to w pełni rekompensuje niedociągnięcia.




Edytowana wersja tekstu ukazała się w: Dziennik Gazeta Prawna. 26.11.2010

Monday 15 November 2010

Postwandalizm w czynie

Zapraszam do czytania.
Tekst ukazał się w listopadowym numerze opolskiego kwartalnika ArtPunkt.

http://ftp.galeriaopole.nazwa.pl/artpunkt_nr_7.pdf

Sunday 7 November 2010

Potrzeba biennale

Mamy wreszcie dwa biennale sztuki z prawdziwego zdarzenia. Takie hurra optymistyczne stwierdzenie padło z ust jednego z dyskutantów, którzy zebrali się na zaproszenie Arteonu w sali kinowej warszawskiego Muzeum Narodowego. Obok Jarosława Lubiaka, Ryszarda Kluszczyńskiego i ustępującego w tym czasie dyrektora muzeum Piotra Piotrowskiego, za stołem zasiadła reprezentacja poznańskiego miesięcznika o sztuce, którego redaktor naczelny, Piotr Bernatowicz poprowadził dyskusję.

Czy w Polsce potrzebne jest biennale sztuki? Otwierające pytanie zdaje się być zasadne na równie z pytaniami, czy w Polsce potrzebne są galerie, wystawy i sztuka w ogóle. Tak, biennale jest potrzebne! Nie trzeba było czekać długo by Piotr Bernatowicz streszczając pokrótce swój artykuł z październikowego Arteonu stwierdził, że biennale stało się jedną z najlepszych i najefektywniejszych form promocji sztuki. W takim razie nalżeałoby zadać pytanie, jakie biennale sztuki jest w Polsce potrzebne, a przy okazji jakie biennale potrzebne już nie jest, i co trzeba zrobić żeby z nim skończyć.

W dydaktycznym wstępie Piotr Bernatowicz opisał krótko historie biennale, a właściwie struktur w jakich się ono kształtuje. Podając przykłady najstarszego biennale Weneckiego, za nim mniej narodowego, w charakterze biennale w Sydney i objazdowych Manifesta, wskazał za Rene Blockiem trzy strategie działań, które przyjmują dziś te największe festiwale sztuki współczesnej. Mogło stać się to początkiem dyskusji o tym jak zorganizować dobre biennale sztuki w Polsce. Niestety dyskusja od tego momentu zaczęła ginąć w problemach często organizacyjnych związanych z Mediations Biennale. Nie ma się co dziwić, bo inicjatywa spotkania wypłynęła między innymi od organizatorów tego wydarzenia, ale znaczna część problemów wokół których ogniskowała dyskusja daleka była od ogólnych wniosków, czy głosów które choćby prowokowały do polemiki.

Pierwsze pytanie padło w kierunku Ryszarda Kluszczyńskiego. Współtworzący z Tsutomo Mizusawą, wystawę Beyond Mediations, Kluszczyński wskazał problem hybrydalność biennale. Problem niezwykle ważny dla wydarzeń pokroju biennale. Trzeba zadać sobie dziś pytanie jak skonstruować biennale by nie stało się ono miejscem nacjonalnego sporu i kolonialnych strategii, z drugiej zaś strony by przy swojej wielokulturowości nie było tylko miałkim współistnieniem wielu narodowych głosów, które jedyne co mogą to razić polisemią poruszanych tematów. Kluszczyński podkreślał, że w jego wystawie problem ten starał się rozwiązać przez nawiązanie do trans-kulturowości. Popularne w badaniach Wolfganga Welscha pojęcie opisuje współistnienie i przenikanie się kultur, które inaczej niż w społeczeństwie multi-kulturowym budują lokalność kultury czerpiąc z „globalnego banku symbolicznego”. Taka koncepcja odwróciłaby zwyczaj standardowej wystawy, w której biorą udział artyści wielu narodowości, a jeden temat opracowywany jest z reguły z wielu lokalnych perspektyw, gdzie choćby minimalna relacja jest niwelowana przez te lokalne aberracje.

W tym momencie Bernatowicz pyta o, zdaniem prowadzącego dyskusję kontrowersyjną, pracę Sell Tango. Dzieło to wiele symultanicznych obrazów wideo, które dodawane są przez widzów, a kojarzone zgodnie z algorytmu stworzonego przez artystów. Zdaniem redaktora Arteonu ta praca zajmująca tak ważne miejsce w całej przestrzeni wystawy może rodzić pytanie, czy nie jest to właśnie multikulturowość, bez wpływowe współistnienie w separacji a nie relacja i współpraca. Moim zdaniem, zresztą zgodnym z kuratorem wystawy, praca przez ów algorytm, który „dopasowuje” różne wideo do siebie samych na zasadzie internetowej wyszukiwarki i tak zwanych tagów, staje się właśnie transkulturowa. Dzięki temu zabiegowi różne obrazy uderzają, jeśli nie w ten sam, to w przynajmniej zbliżony dzwon.

Następne pytanie trafia do Piotra Piotrowskiego. Pytanie proste- czy biennale to przestrzeń dla sztuki krytycznej i prosta odpowiedź- tak. Ale dalej padają już konkrety, które wydają mi się być rudymentarne dla konferencji. Piotrowski przytacza dane – w 2009 roku na świecie zorganizowano 176 biennale (astronomiczna ilość). W takiej sytuacji trzeba się zastanowić nad całą konstrukcją wystawiennictwa na biennale. Niczym nowym, zdaniem Piotrowskiego, jest nie retrospektywny, a raczej prospektywny charakter wystaw towarzyszących biennale. Dalej zadaje (sam sobie) pytanie czy „pro” może być krytyczne. Szybko odpowiadając, że i owszem, a krytyka ta może budować rodzaj politei sztuki, która zastanowi się nad nową konstytucją polityczną świata. Życzenie godne sztuki zaangażowanej, ale ciężko nie zgodzić się z rolą sztuki krytycznej, która w globalnej skali może mieć bardziej doraźne znaczenie, a na pewno mieć głośniejszy oddźwięk. Wypowiedź kończy bardzo trafne stwierdzenie, że choć biennale może być krytyczne, tak jak to ma miejsce co dwa lata w Stambule, to przecież w mnogości tego rodzaju wydarzeń jest też miejsce na nastawione turystycznie biennale.

W tym momencie, na krótko akcent przenosi się na Łódzkie biennale. Wypowiedź Jarosława Lubiaka dotyka zarówno tematu ingerencji sztuki w sferę publiczną, czyli ulicę Piotrkowską w Łodzi, jak i problem funduszy, które państwo i miasto niechętnie wykładają pieniądze ze swojej kasy, a jeśli już to bardziej na promocję miasta niż działalność kulturalną. Po pierwsze, w Łodzi centrum handlowe z galerią MS2 wchłonęło kulturalną sferę Łodzi, a Piotrkowska traci jakikolwiek poza konsumpcyjnym status. Fundusze w Łodzi, owszem, mają Fokus Biennale na względzie, ale.. No właśnie, ale nie tak znowu bezinteresownie. Bo w zamian za pieniądze wypadało by się ładnie artystycznie uśmiechnąć do władz a przynajmniej, zadbać o to, by biennale promowało miasto.

Tu w słowo wchodzi Adam Klimaczak, który wskazuje na brak kuratorsko-instytucjonalnych ingerencji w biennale. Artyści stali się w Łodzi kuratorami swoich przedsięwzięć, co stało się jakimś sprzeciwem wobec konsumpcyjnych roszczeń państwowego mecenasa. Nawiązując do Konstrukcji w Procesie, która była oporem wobec zastanej sytuacji przyznał, że biennale właśnie w tej bezkuratorskiej formule może stać się adwersarzem nowej, ale też w pewien sposób opresyjnej rzeczywistości.

Dyskusja powoli przeskoczyła na temat Mediations, a właściwie jednej pracy - „Poznań to nie firma” kanadyjskiej artystki Michelle Terran. Tu dyskutanci naświetlili tylko jeden problem, którego wniosek jest prosty, komu jak komu, ale władzom miejskim do jakiegokolwiek zrozumienia dla sztuki daleko. `Zanim dyskusja nabrała lokalnego rumieńca wypowiedziały się dwie redaktorki Arteonu, Sabina Czajkowska i Monika Szmyt. Obie, odrywając się od tematu polskiego biennale, nakreśliły koncepcję o meta strategii organizacyjnych które warto przemyśleć organizując biennale. Po pierwsze balans między regionalnością a światowością , który według Aliny Czajkowskiej powinien być bardzo uważnie wyważony. Biennale to nie ucieczka w multikulturowość, która sprowadza się do globalnego „miszmaszu” zamiast do konkretnego pomysłu na wystawę.

Myślę, że dużo w tym racji, bo tak jak jest miejsce na biennale pro-wodzowskie i to bardziej krytyczne, tak jest miejsce na biennale transkulturowe i to etnicznie zakorzenione w sztuce danego obszaru.

Dalej dyskusja przybrała już bardziej personalny charakter, który bardziej przypominał wylewanie własnych żółci, niż merytoryczną dyskusję. Jest to jednak nie nieunikniona elegia na temat polskiego mecenatu państwa, traktowania sztuki jako ostateczności, na którą pieniędzy albo nie ma, albo są obwarowane klauzulą, płacimy i wymagamy. Było dużo żalu o braku nagłośnienia medialnego, ale tak już chyba jest, że tego typu wydarzenia mają się po prostu gorzej, niż skandaliki na planie serialu M jak Miłość. A zupełnie na poważnie, niestety wina nie leży tylko w gazetach, które po prostu traktują te tematy merkantylnie- nie opłaca się, nie piszemy, ale też organizatorów, którzy muszą dziś dbać o medialną oprawę na równi z organizacją wystawy.

Jakie za tym ma być biennale? Trochę lokalne, trochę globalne? Trochę popowe, trochę alternatywne? Trochę krytyczne, i trochę łatwe do przełknięcia? Ma być, mówiąc za Moniką Szmyt -świętem sztuki. A święto sztuki to nie tylko wystawy, ale panele dyskusyjne, warsztaty i cała otoczka, która wyciąga biennale ze starego schematu biennale tematycznych (patrz, biennale plakatu). Dalej, dobre biennale to takie, którego organizatorzy na równi z poziomem artystycznym zadbają o zaplecze finansowe, które naprawdę jest na wyciągnięcie ręki, oraz o reklamę i promocję, która jak dotąd staje się piętą achillesową polskich wydarzeń tego typu.

Jakie biennale jest Polsce potrzebne? Biennale, które wreszcie pokaże, że w tym kraju można robić wystawy na światowym poziomie. Światowym w takim sensie, że dotyka problemu owej politei artystycznej wspominanej przez Piotrowskiego. W Polsce potrzeba biennale, ale w liczbie mnogiej, co jak na razie nam się udaje. Potrzeba miejsca na promocję tutejszej sztuki i artystów w projektach międzynarodowych, oraz nagłaśniania problemów lokalnych w przestrzeni ogólnej. Żadna konferencja nie odpowie na pytanie JAK zrobić biennale. Ale już sam fakt dyskusji jest znaczący i wskazuje potrzebę rozwoju tej formy działań. Na przemyślenia jest czas, bo i biennale w Łodzi i Poznaniu dopiero za dwa lata, ale jak powiedział Tomasz Wendland, organizator Mediations Biennale, festiwal to właśnie te dwa lata przygotowań. To od nich zależy jak wyglądać będzie łódzkie i poznańskie biennale A.D 2012.