Sunday 17 October 2010

Homer po street arcie

W Viurze zazwyczaj bombardowani jesteśmy ładunkiem estetycznych doznań. I tak z reguły monumentalna skala, oryginalna technika, zabawa z materią ściany, tłumaczą się same przez się. I koniec. Całość cieszy oko, robi wrażenie, ale nie nakłada nam plecaka „myśli własnych” autora. To co tym razem przygotowano w galerii, mógłbym nazwać pudełkiem w pudełku. Wpadliśmy w wielką estetyczną pułapkę. Fundatorem - tym razem ukraiński artysta Homer.

Wchodząc, widzę do przesady pstrokatą ścianę, na której jak zwykle rozgrywa się główna część wystawy. Olbrzymie tagi, całkiem podobne do tych, które możemy zobaczyć na składach metra, pociągach, tramwajach, wymieniać można w nieskończoność. Wandalizm czystej wody - taki, od którego oczy bolą na blokowiskach wszystkich miast. No i tu malarska narracja się kończy. Duża zatagowana ściana, a pośrodku biały karton, na którym wyświetlany jest film, który otwiera drugie pudełko interpretacyjnej gry.

Podobno na Ukrainie jest jeszcze gorzej jeśli chodzi o bezmyślne użycie farby w puszce na ulicy. Jak już ktoś się dorwie do sprayu to wydaje mu się, że każda ściana jest warta jego śladu. O tym traktuje wideo kijowskiego artysty. Ów pan zabawia się z puszką, oblizując ją i wkładając do ust tak jakby ta była czymś zgoła innym od farby w sprayu. Podniecenie wynikające z posiadania farby jest mniej więcej tak „ładne”, jak efekty smarowania po ścianach. Sceny porn-streetu co pewien czas przełamuje ujęcie, na którym HOMER maluje swoje minimalistyczne prace, wszystko przypomina crossowanie- zamalowywanie naiwnych bazgrołów pracami artysty.

Gdy odwrócić wzrok od ściany z graffiti i wideo, staniemy przed niewielkimi fotografiami, na których widać tylko czyste białe ściany. Takie, które aż proszą się żeby coś na nich zmalować. Pustka ściany tak bardzo kontrastuje z przesyconą „sceną główną” Viura, że aż miło odwrócić się w jej stronę by się trochę uspokoić. Czysto biało, rodzi się pytanie, czy to co widzimy to podobrazie do nowych prac, czy może miejsca, których jednak niewarto traktować farbą. Może te białe domy, prywatne budynki, wcale nie czekają na to, że ktoś w przypływie natchnienia zamieni je w swój street art.

Jest jeszcze jedno wideo korespondujące z poprzednią pracą filmową. Artysta powiela jeden tag, męczy nim ścianę, aż do bólu, a obok kobieta tym samym markerem ...dobrze się bawi. Bo marker to dla niektórych właśnie artystyczny wibrator, którym można sprawić przyjemność tylko sobie, a chyba nie o to chodzi w robieniu czegoś, co wystawione jest na publiczny widok.

Co zrobił z Viurem Homer? Postawił do góry nogami, a raczej plecami do widzów. Z reguły najważniejszy punkt wystaw, duża biała ściana stała się nie finałem, ale początkiem, wyjściem do przemyślenia całej street artowej estetyki. Na ile ten czysty, dziki w niekoniecznie pozytywnym znaczeniu sposób tworzenia wytrzymuje walkę z czasem i samorozwojem. Przecież nikt już nie zadaje pytań czy street to sztuka, a sztuka musi się rozwijać.

Viuro mocno odchodzi od streetu, pokazując raczej post-streetową sztukę. O ile Fisz nie robi rapu, a jedynie korzysta z jego konwencji, o tyle wystawy w Viurze farbę w puszce, vlepkę, ogólnie street art traktują jak historyczny punkt wyjścia, wobec którego buduje się polemikę. Czysty street art jak chyba każdy przejaw twórczości zdewaluował się w czasie. Prowadzący galerię chyba to dostrzegają. Od dłuższego czasu wystawy raczej korzystają ze streetu, tak jak robi to Jarema czy Hiro. Ta skorupa radosnej zabawy w street powoli w galerii pękała. Na niej rodzi się coś jedną nogą zanurzone w sztuce historycznej, drugą stojące już we własnych poszukiwaniach. To co budują na nim artyści, tacy jak Homer, jest właśnie świadectwem żywotności artystycznego pierwiastka, który w krytyczny sposób zostaje poddany autorefleksji. Wszystko to zmierza w kierunku, który można by nazwać post street art.


I jeszcze trochę Homera. Rok temu wszyscy cieszyli się przyjazdem Roa. Kilka prac na mieście, no i ta najpopularniejsza, zaraz obok Viura. Wielki popis techniki, zabawy ze sprayem. Tak lekko namalowanej pracy, prostej ale nie prostackiej ze świeczką szukać. Rok z wielkiego muralu zrobił chyba ikonę street artu w Warszawie, a przynajmniej tak wynika z reakcji ludzi, którzy zachowanie Homera wzięli za czysty ikonoklazm. Bo Homer popisy Roa po prostu zamalował i to w swojej estetyce – minimal. Paleta barwna na okręgu, obok niej tej samej wielkości kula, trochę jak widok niebieskiego mózgu z góry, wszystko na czarnym tle, niewiele do podziwiania, i dobrze. Był Roa, który spray opanowany ma jak Rodney Mullen deskorolkę, ale czy Rodney Mullen nie jest dziś tylko cyrkowcem, kuglarzem bawiącym publiczność dawno już znanymi trikami? Czy nawet „słabszy technicznie” przejazd nie jest bardziej inspirujący? Moim zdaniem zamalowanie popisów jednego, na rzecz estetycznego spadku formy jest niezwykle świadomym posunięciem zarówno artysty jak i decydujących o tym panów z Viura. To impuls, który przynajmniej mnie pokazuje, że nie tędy droga, że street to dziś nie tylko czysta estetyka. Ściana to nie świętość, nikt jej nie kupuje, nie przywłaszcza, ktoś przychodzi i na miejscu starego robi nowe, bo street art nawet po street arcie to ciągła zmiana, a nie muzeum.

Sunday 10 October 2010

Letnia krytyka, nieletnich problemów w Zachęcie

Letni nieletni- tytuł jak z plażowego bilbordu: lato, ogórkowy sezon, trochę zapychaczy w galeriach. Można przyjść z dzieckiem, rozerwać się, odwiedzić ciotkę i wybrać się z nią na wystawę. Wszystko ładnie i w wakacyjnym tonie. Nieletni, choć nie do końca młodzi, bo autorzy prezentowanych prac, jak śpiewał Kazik „do młodzieży już nie należą”. Znając jednak pomysłowość kuratorów i ich zdolność do nadawania wystawom nawet najbardziej absurdalnych tytułów wybrałem się na wystawę by zobaczyć jak bardzo letnia atmosfera opanowała sale Zachęty i dlaczego ten ładny tytuł przyciągnął takie tłumy na wernisaż.

Wystawa nie pochłania wielkiej przestrzeni, wszystko rozgrywa się w dwóch salach z dodatkowymi niewielkimi pokoikami w których prezentowane są filmy. I od filmu zaczynam przechadzkę. Honza Zamojski- szara eminencja chyba najlepszych ostatnio wydawnictw książkowych Morawa Books i, oczywiście, artysta wizualny zmontował na „dzień dobry” krótki obraz- zapętlone dwie sekundy z klasyka – „Nóż w wodzie”, krótki wręcz muzyczny loop powtarza motyw spaceru po wodzie, bo młodość- nadzieja; zabawna wiara w to, że nawet po wodzie da się spacerować i, jak się okazuje, da się, bo spacer można oglądać do znudzenia, wystarczyło tylko poddać obraz technicznej obróbce. Dobre wprowadzenie- rozpoczyna się żartem, ale to tylko preludium tego co czeka nas dalej, bo z każdym dziełem wystawa radykalizuje się, a narracja staje się coraz bardziej czytelna.

Nie sposób przeoczyć mały złoty ołtarzyk, który można by przeanalizować zgodnie z zasadami godnymi historii sztuki: naczółek hi-heeldowy z Dolce & Gabbana, w kluczu wsparty na podporach bling blingowych. wszystko pokryte „szczerozłotą” farbą. Pośrodku, jak to w ołtarzu - obraz. Co prawda multimedialny i z głosem, ale jakże neo-religijny. To szczere wyznanie hedonistycznych zachcianek młodej panienki „Lubię plotkować, płakać …... I CHUJ”. Piękna i jakże wiele mówiąca pointa dzieła . Credo na miarę litanii, amen XXI wiecznego języka. Z litanią do dóbr współczesności zaczyna się warsztatowa analiza neo języka współczesnego świata, która stała się punktem wyjścia wielu prac. Kolejna praca to kolejne oblicze świata letnich nieletnich. Ściana na której „człowiek z marmuru” (1976) i „z żelaza” (1981) ustawieni zostali w jednym w rzędzie z „człowiekiem Z DUPY” rocznik 2010. „I chuj”, „z dupy” jak długo takie wyrażenia mogą jeszcze śmieszyć? Chyba jeszcze bardzo długo, co można wnioskować z reakcji zwiedzających. U mnie też te „obrzydliwe, wulgarne, uliczne” słowa wzbudzają uśmiech. Przypomina mi się pierwsza książka Doroty Masłowskiej, tak skrytykowanej za swój niski i plugawy język, o którym chyba nadal wstydzimy się mówić jako o „naszej polszczyźnie” którą spotkamy zdecydowanie częściej niż piękne słowa.

Letni klimat chamskich słówek zaczyna się klarować, z każdym dziełem przeradzać w coraz silniejszą krytykę pospolitości. Proste, wydaje się banalne dzieła niosą za sobą coraz głębszą refleksję. Haftowane, jak z wyszywanki babci napisy zderzone są z treścią : „Niech żyjeWiola będzie kogo jebać”. Brutalność rodem z kibla PKP na babcinej wyszywance, wygląda to jak pewne przyzwolenie, nie tyle afirmacja co bezradna zgoda na tego typu język, za którym nie koniecznie kryje się agresja. Ten język to raczej wyraz bezsilności współczesnego słowa.

(....)

Młodzi kuratorzy, absolwenci studiów kuratorskich znów pokazali, że ich wizja krytycznej sztuki jest całkiem świeża. Problemem staje się głupota, a nie niewiedza. Krytyką objęte nie są już problemy naszej nietolerancji, brak perspektyw. Krytyka skupia się na naszym wyborze, na tym co dziś ludzie z tolerancją i edukacją robią. Jak wykorzystujemy pluralizm światopoglądowy? Ile z tego co jest nam na talerzu wiedzy podawane konsumujemy? Jak nie musi wyglądać społeczeństwo za kilkadziesiąt lat, o tym nie tacy znów letni, w zupełnie pozornie letni sposób opowiedzieli w Zachęcie.


CAŁOŚĆ W JOUJOU MAGAZINE

Saturday 9 October 2010

Kolonialny dyskurs - otwarcie galerii Kolonie.



Rachunek krytycznego sumienia Kuby Banasiaka, nie tyle podsumowywał poczynania Kuby pismaka, co otwierał oficjalnie nowy rozdział w kulturalnej karierze Krytykanta. Co zapowiedziane na piśmie, ziścić miało się końcem września w galerii Kolonie. Lokal w samym centrum, sztuka jeszcze bliżej niż Zagłębie Artystyczne Hoża.

Niby tak blisko i prosto, ale lokal nie dość że za bramą w głębi kamienicy, całkowicie niewidoczny, to jeszcze na wernisaż pierwszej wystawy wchodziło się przez okno. Nie było łatwo, no ale przecież to kolonia, a kto nie miał problemów z koloniami...no przynajmniej na wejściu.

Galeria Kolonie nie zaskoczyła tylko trudnym początkiem. Jak się otwiera galerię, to pokazuje się to, co się wcześniej trzymało na strychu, za piecem, ewentualnie ściąga się ze ścian to co zdobiło salon. W tym przypadku otwarcie obyło się bez pokazu tego co mamy, lub tego co chcemy mieć. W zamian za to, galeria pokazała jaka chce być. Nie tyle inna co nie ramowa. Zaczęło się od Pawła Sysiaka.

4 wernisaże, tydzień w tydzień, to kuratorska idea która chyba najlepiej zwiąże widza z galerią. W końcu, żeby zrozumieć całość trzeba się ruszyć i czterokrotnie przespacerować do galerii. 4 odsłony działań jednego artysty, a wszystko otwiera jego performance. Paweł Sysiak broni sztuki, w którą wierzy z całego serca.

W galerii pusto, biało. W sportowym stroju stoi artysta i rozpościera ręce szeroko, tak jakby właśnie bronił w najtrudniejszej sytuacji dla rzeczonego bramkarza, czyli rzutu karnego. Nienaturalnie wydłużone ręce są wprost proporcjonalne chyba tylko do mocno wyeksponowanego penisa, który wyraźnie wypacza sportowe obcisłe spodnie. No ale wiadomo, sportowcy są przecież tacy męscy. Bramkarz sztuki wytrwale broni, ale przy okazji ze specjalnego zainstalowanego na torsie stelaża, nagrywa patrzących i robi im zdjęcia. Wszystko uzupełnia szczere zwierzenie artysty, który zawsze chciał być jak Wilhelm i Paweł.

Wszystko trwa kilkanaście minut, po czym zapętlone nagrania powtarzają te same teksty. Chyba nie wszyscy to zrozumieli, niektórzy byli w stanie oglądać rundka po rundce kilkanaście razy ten sam performance. Chociaż pomysł z powtarzaniem tego performance wydaje się być bardzo pro widzowski i już nikt nie mógł narzekać, że nie dotarł na czas.


Performance w obronie sztuki? Po trochu, na pewno bez pompowania w poważny ton, bo „z całego serca wierzę”, brzmi już tak wzniośle, że aż niewiarygodnie. Z drugiej strony bez omijania poważnego tematu (być może tematu którym właściwie każda galeria powinna się zająć) a mianowicie wiary w sztukę. Jaką sztukę? Jak to zwykle bywa tę, która jest subiektywnym wyborem właścicieli. No ale ja wierzę w sztukę, w którą chyba wierzy Banasiak, bo jeśli nie w Normana Leto, Tymka Borowskiego, czy Pawła Sysiaka i im podobnych, to w kogo?

Krytyka dla Krytykanta się skończyła, trzeba było zrobić coś co może odświeżyć, dodać energii dyskusji o sztuce. Czy taką szansę da galeria, której o mainstremowość będzie trudniej niż tekstom na bądź co bądź poczytnym Obiegu? Zobaczymy, może ta zmiana i przejście w krytykę pisaną przez własną instytucje, stanie się nowym nośnikiem promocji sztuki, na którym przy okazji zarobić można nie najgorzej. Kolonialny dyskurs rozpoczyna się na nowo.