„Rok 1647 był to dziwny rok, w którym wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały jakoweś nadzwyczajne wydarzenia” Wiedziałem, że pierwsze zdanie z Ogniem i Mieczem ma w sobie coś z proroctwa. Z tym że za rok 1647 podstawię 2010, a zamiast widoków ukraińskich stepów mury zamalowane sprayem.
Street art w 2010 roku dobił ostatecznie do brzegu zwanego popkulturą. Banksy za swój film Wyjście przez sklep z pamiątkami, w którym przez ponad 90 minut robi nas w balona omal nie otrzymał Oskara. Statuetki nie dostał, ale sporą widownie na pewno. Co więcej publika mogła zobaczyć film nie tylko w studyjnych, ale zupełnie komercyjnych kinach. O Banksym warto mówić, a gdy robi to On sam powinniśmy być szczęśliwi w dwójnasób. Warto mówić też o polskiej sztuce. Książka Polski Street art, Elżbiety Dymnej i Marcina Rutkiewicza, to właśnie przewodnik po naszym podwórku. Jednym się podoba drugim nie, ale na pewno na dostępność i popularność książki narzekać nie można. Teraz każdy bywalec księgarni obok albumu contemporary art i photography now może zobaczyć sztukę ulicy. Street art stał się celebrytą na artystowskim świeczniku, ale jak się tam wspiął?
Kalendarz kulturalny usiany jest wydarzeniami z metką street. Murale powstają jak grzyby po deszczu. Zamiast do IKEI idziemy na targi takie jak Need For Street, gdzie kupić można designerskie gadżety typu DIY. Do klubów przyciągają nas nie tylko koncerty ale street art jamy. Wystarczy przypomnieć Secret Wars 2010. Bitwa na flamastry między ekipą z Polski i Szkocji wypełniła warszawski klub Powiększenie po brzegi i rozgrzała publikę do czerwoności. Tacy twórcy jak Zbiok, M-City, czy Sape stali się rozpoznawalni na równi z artystami „wysokiego“ obiegu. Mamy popularnych artystów, mamy znane prace. Wszystko to jest wierzchołkiem góry, która formuje się już od wielu lat. Rozpoznawalność medialna sztuki ulicy przyciągnęła zainteresowanie. Zainteresowanie rodzi potrzebę coraz większej promocji. Marketingowa spirala się nakręca. Popularne staje się jeszcze bardziej popularne. Takim ostrzem popularności można wiele zdziałać, można się też pokaleczyć. O tym kto zawojował sztukę, a kto się nim pociął, dowiecie się zaraz.
Odkąd street stał się modny nie może się opędzić od wielbicieli. Tymi najczęściej są instytucje, które potrzebują dużo młodzieżowego „lubię to”. W roku, który dodał Facebookowi 200 mln nowych użytkowników, a jego właścicielowi jeszcze więcej dolarów na koncie, street art stał się u nas najlepszym sposobem reklamy w przestrzeni publicznej.
Gdzie w Warszawie szukać sztuki ulicy jeśli nie na służewieckim murze (Kwoli przypomnienia drugą intratną przestrzeń- Metro Centrum zajęła już firma Nike). 1100 metrów ściany, ponad 250 dzieł słowem Mekka warszawskiego graffiti miała pójść pod pędzel na rzecz reklamy Adidasa. Plotka o zaanektowaniu muru przez znany brand poszła w świat, a raczej internetowy eter, zaiskrzyło. Adidassie, tłumacząc anglojęzyczny slogan, który jako facebookowa grupa namawiał do bojkotu marki. Wypadało już tylko czekać na chóralne „gdzie jest mur”.
Cała „afera adidasa” przypominała odbijanie piłki, z tym że pomiędzy firmą a środowiskiem stał jeszcze cały zastęp pośredników, co dodatkowo gmatwa sprawę. Nieporozumienie przybrało nieciekawego obrotu dopiero gdy mur zaczęto zamalowywać. Ustawiono płot oddzielający mur od ulicy, postawiono ochronę, zrobiło się groźnie (i jakby znajomo). Szum podkręcały jeszcze media, TVN i Warszawska Gazeta w nieporozumieniu dopatrywały się co najmniej zamachu na demokratyczną wypowiedź i konsumpcyjny terror. Tak, kwiecień to dla Polski trudny miesiąc.
Szybka reakcja środowisk street artowych nie dziwi. Adidas utożsamiany z kulturą ulicy, muzyką sportem, wreszcie deską i graffiti omal nie strzelił sobie w stopę. Ściana służewieckiego Toru Wyścigowego jest faktyczną przestrzenią demokratycznej sztuki. Wiele można o niej mówić, wiele zarzucić. Mur jaki jest każdy widzi, raz lepsze raz gorsze dzieła, przeplatanka stylów. Taki jest sens wizualnej agory, każdy mówi to co chce, nawet gdy będzie to wytagowane „Agnieszka <3 i CHWDP”. Niestety od dłuższego czasu mur zarastał raczej mchem niż nowymi wrzutkami. Plan zagospodarowania muru nowymi ni to muralami ni to bilbordami kreującymi wizerunek marki jako młodzieżowo street artowej to niewypał -szczęśliwie tak w zamyśle jak i realizacji. Strzałem w stopę Adidas się mocno nie zranił, ale huk był spory. Zamieszanie nie trwało jednak długo, bo już po tygodniu towarzysze streeterzy skrzyknęli się na wielkie święto graffiti na Służewcu i na nowo zasprayowali nagie ściany. Historia ma swój szczęśliwy finał. Tak oto za sprawą Adidasa i sporego zamieszania mur zyskał parędziesiąt metrów nowego wdzianka i sporo szumu, który na pewno na złe mu nie wyjdzie.
Przypadek Fryderyka Ch., tak można by nazwać wydarzenia artystyczne w roku Chopinowskim. Obok ławek które straszyły przechodniów mazurkami, etiudami i wszystkim tym, czego nie należy słuchać na głośnikach Nokii 3310, na ścianach zaobserwowano nadmierne występowanie Fryderyków Chopinów.
Chopinade zaczynamy od preludium. Na skrzyżowaniu ulic Złotej i Marszałkowskiej w 2009 roku powstał pierwszy mural Chopinowski. Frycek gra, pod palcami wije się klawiatura, gdzieś obok pod parasolką skrywa się jego ukochana George Sand. Wszystko wygląda świetnie, do pracy nad muralem przyłożyli się profesorzy polskiego streetu: Sepe, Chazme i Elo Melo. Jeden Chopin to naprawdę dobra inicjatywa, szczere połączenie tradycji muzycznej i nowych mediów artystycznych. Cała armia Chopinów? To niestety inna bajka.
Piętnaście minut piechotą i jesteśmy już przy ulicy Konopczyńskiego, tam czeka kolejny Chopin. Znowu równy gość, hasa po kładce, za nim pejzaż współczesnej Warszawy, głowę ma wielką jak balon, w niej artefakty teraźniejszości i czasów kompozytora. Wszystko łatwe, komunikatywne, politycznie grzeczne, ale przecież farbą na ścianie. A jeśli farbą na ścianie to od razu, podświadomie kojarzy się z tymi „łobuzami, wandalami od szprajowania”. Nic z tych rzeczy, ale zanim o tym odwróćmy się tyłem do Chopina.
Stojąc plecami do muralu widzimy kogo...? A jakże, Chopina! Nawet kolorystyka podobna z tym, że teraz kompozytor jest już w pełnej krasie otoczony mniej lub bardziej znanymi personami. Wszystko jest niemiłosiernie czyste. Aż nie chce się wierzyć, że któryś z polskich streeterów przyłożył do tego rękę. Za całą sprawą nie stoją ludzie, którzy farbą w puszce się bawią, a firma graficzna. Ta obok Chopina, na murach Warszawy upamiętnia też kubki od kawy, ubrania i tym podobne. Nie o biednego Frycka chodzi, a o reklamę, która przybrała street artowe wdzianko. „Bo też kocham Chopina....i słuchać” jak Adaś Miauczyński, ale tak jak on nie lubię go „przez beton mur przez ścianę” czyli po prostu na siłę, ani słuchać ani oglądać. Nie lubię też myśleć o tym, że nowy „patron roku” Maria Sklodowska Curie już doczekała się muralu. Boję się o to jak uwieczniony zostanie kolejny jubilat roku street-Miłosz. Rapujący wiersze? Czy walczącego z Szymborską na medale Nobla?
W muralach Chopinowskich sprytnie wykorzystano wizualne skojarzenie ze street artem. Podobieństwo kończy się na formie wykonania. Może i na ścianie, ale bez ducha, którym sztuka ulicy żyje. Wychwycono modę na styl graficzny, ale pogardzono ideą która street artowi od początku towarzyszy. Murale nie mają w sobie tego buntowniczego rozczochrania, które zastąpione jest kaskadą radosnych barw. Angażować street art w defiladowe dekoracje to trochę jak kazać Rychowi Peji śpiewać hymn podczas meczu reprezentacji. Chcielibyście? On Szacunek Ludzi Ulicy zdobył raczej tekstami w stylu „komercja komercja to mnie właśnie irytuje” no właśnie.
Mieliśmy mur i Chopinade, mieliśmy wreszcie pierwszą aukcje polskiego street artu. To najlepszy obraz tego, że streeter też człowiek, jeść coś musi. Profesjonalnie, bo przy pomocy domu aukcyjnego Rempex aukcja pokazała nierzadko dobre malarskie prace. Miała w sobie jednak coś z Punk-rocka w MTV. Chociaż technika i pomysły przykuwały uwagę, to jednak street art jak sama nazwa mówi najlepiej odnajduje się na ścianach. Grad krytyki spadł na Zbioka, któremu przypadło w udziale tworzenie murali pokazywanych w czołówce reklamowej TVN. Krytyka bardziej zawistna niż merytoryczna. Zbiok po prostu dobrze zarobił, a kto nie lubi zgarniać pieniędzy za to co lubi robić, a przy okazji robi to dobrze. Czy szanowany artysta, popularnego nurtu sztuki współczesnej ma sprzedawać frytki w McDonald's, a po nocach ganiać ze sprayem w dłoni? Dla większości nie, dla niektórych tak. Oceniając sytuacje street artu nie da się przeoczyć pewnych tendencji, sprzecznych ideologii, które tę sztukę rozrywają. Nie ma w tym nic dziwnego. Street art jest coraz szerszym polem sztuki, w obrębie którego muszą się wytworzyć się mniejsze poletka. Ortodoksi nadal będą marzyli o street arcie rodem z lat 80 w Nowym Yorku- czystej rebelii w sprayu. Inni w street arcie dostrzegą świetną frajdę, a przy okazji zarobek. Analogia do muzyki wydaje się tu niebezzasadna. Street art jest jak Punk rock, który jako relikt przeszłości albo bezmyślnie skserujemy, albo inteligentnie wykorzystamy, zaczerpniemy inspiracji.
Wreszcie łyżka miodu w beczce dziegciu, bo street art lubię jak lubię Chopina. Nie jest prawdą, że sztuka ulicy sprzedała się za popularność. Dzieje się i potrafimy to wykorzystać. Panowie Blu i Roa w Polsce byli i zostawili po sobie ślady, a konkretnie Ściany, we Wrocławiu w ramach festiwalu Out of Sth i Warszawie. Do Polski zawitali Inse i Inka, którzy na złoto i bogato gościli w Warszawie, a to mniej więcej tak jakby Madonna odwiedziła nas 3 razy i jeszcze nagrała tu teledysk. Do nas przyjeżdżają my wyjeżdżamy i nie chodzi tu o loty na Zieloną Wyspę. M-city, podbija swoimi czarno-białymi muralami nie tylko europejskie miasta. Artysta gościł m.in. w Sau Paulo i Rio de Janeiro. Projekt Supercity Bross panów z Vlepvnetu zawitał do Warszawy i w ramach rewizyty zawędrował do Norwegii. Było to po prostu wolne, nieskrępowane malowanie, street art jam, z tym że na dużych ścianach w centrum miasta. Owocem ich prac jest kilka kolorowych murali na osiedlu Za Żelazną Bramą w Warszawie.
Vlepvnet znalazł zresztą sposób na street-pop. Ich idą jest Postvandalizm, czyli wszystko to co wiąże się z dewastacją, chaosem, wywrotową działalnością i rebelią, która leży u podstaw sztuki ulicy. Wykorzystane zostaje to co w przestrzeni publicznej brzydkie, zniszczone, już zdewastowane, coś co przez popkulturę wyrzucone jest na śmietnik. Idea jest klarowna, odkrywamy potencję brzydoty miasta, pokazujemy i czekamy na reakcję. Zresztą działania panów z galeri Viuro są ciekawsze, samozwańczy pierwszy wandal Warszawy KRAC (jeśli nie kojarzycie przejdźcie się dowolną ulicą w centrum Warszawy).
Czy street to tylko WWA? Nie! Kraków, Wrocław, Poznań, tam gdzie rozwija się sztuka, popularyzuje się też street art. Wspomniany Out Of Sth zapełnił wrocławskie ściany pracami najwyższej próby, artystów takich jak Blu czy Vova Vorotniow. Kraków gościł w zeszłym roku grupę Twożywo w ramach festiwalu Artboom. Wreszcie wiele działo się w Poznaniu na biennale sztuki Mediations. Street art staje się pełnoprawną sztuką w przestrzeni publicznej. Tworzy wizerunek miasta tak jak tworzą go inne działania artystyczne poza obszarem galerii. Zaciera się granica między Palmą Rajkowskiej, rzeźbami Althamera i muralami. Z tym, że Joannie Rajkowskiej nikt nie kazał stawiać w Warszawie Palmy upamiętniającej wielki czyn, a Althamer mógł na Pradze postawić pomnik Gumie, a nie Wielkiemu Rodakowi.
Street art łatwo wykorzystać, sam nie ma zaplecza instytucjonalnego towarzyszącego sztuce z galerii. Nie ma krytyków, kuratorów, artystycznego światka, a moda jest. Nie da się naiwnie wierzyć, że coś co miało swój początek dawno i daleko, czyli w USA i w 80 latach ciągle będzie tkwić przy swoich korzeniach. Mamy popularność, ale w końcu ten rodzaj sztuki musiał być doceniony w taki sposób. Street art z undergroundu wszedł na salony. I problem w tym by jak mówi Banksy pop zrobił dla streetu to co “Karate Kid” dla sztuk walki, a nie “Szczęki” dla surfingu.
Edytowana wersja tekstu ukazała się w miesięczniku HIRO nr 17 na str 40-41
http://issuu.com/hiro_free/docs/hiro17