Sunday 30 May 2010

Kadry z Polskiego Chinatown

O Osiedlu za Żelazną Bramą chciałem napisać już od dawna. Może dlatego, że zanim jeszcze wprowadziłem się do jednego z dziewiętnastu gigantów socrealistycznej architektury zobaczyłem, że owiane jest ono lepszą bądź gorszą, ale zawsze sławą. Internetowa wyszukiwarka na podane hasło wyrzuca kilkanaście notatek i zdjęć, w których można wyczytać nieco na temat historii osiedla. Powstałe w latach 1965-73 założenie było supernowoczesną propozycją, która na niewielkiej powierzchni miała pomieścić kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Mieszkanka niewielkie, bo na mieszkańca ma przypadać 11 metrów kwadratowych. Zwycięskie w konkursie SARP z roku 1961 założenia przewidywały też wspólne telewizornie, czyli coś, co można zobaczyć jedynie w schroniskach górskich. 11 metrów kwadratowych na głowę spowodowało też kolejną oszczędność metrażową, Za Żelazną Bramą to osiedle bez balkonów, co jak nic innego podgrzewa dyskusję o osiedlu.
Kolejnym powodem, dla którego chciałem napisać o „Warszawskim Chinatown” był wykład Gabrieli Świtek na temat Osiedla za Żelazną Bramą. Dyskusja o stanie ścian, które mogą nie wytrzymać następnych dziesięciu lat, problemy z komunikacją (bo któż 50 lat temu mógłby przewidzieć, że każde z czterystu mieszkań będzie miało swój odpowiednik na parkingu) ilustrowana była filmem. Anonimowy jeszcze wtedy materiał pomocniczy wrócił jak bumerang podczas wizyty na wernisażu wystawy ”Za Żelazną Bramą”.
Dużym zaskoczeniem była dla mnie wizyta w CSW i kolejny wernisaż bez wystawy. Bez wstępnych pogadanek zaproszono nas do sali, gdzie na białej bryle przypominającej jeden z bloków zaprezentowano film Heidrun Holzfeind „Za Żelazną Bramą”. Okazał się on owym bezimiennym materiałem pomocniczym z wspomnianego wykładu. Nie długo trzeba było czekać, by poczuć smak wielkiego i równie wielokulturowego założenia. Wszystko zaczyna się od wypowiedzi chłopaka, która przeradza się w kłótnię ze staruszkiem, dalej szczęśliwi z bliskości synagogi Żydzi, którym po prostu „dobrze się tu żyje”. Krótkie wypowiedzi ochroniarzy, czy raczej stróżów, którzy stają się bardziej jednymi z mieszkańców niż pilnującymi porządek pracownikami. Kolejnymi podglądanymi są biedni i bogaci, starzy i młodzi, Polacy z pokoleniowymi tradycjami i obcokrajowcy, którzy nie radzą sobie z językiem polskim. Podział wydawałoby się prosty, może zbyt prosty. Każdy szukałby takich podziałów, każdy kto mieszka w podobnym miejscu widzi je. Ale film austriackiej reżyserki w pewnym momencie oddala perspektywę pojedynczego mieszkania, pokazując nam cały blok, w którym te osoby, biedne, bogate, stare i młode żyją wspólnie. Chociaż narracja filmu jest mocno poszarpana, a w jednym ujęciu obejmuje tylko jedną z osób, pokazuje pewnego rodzaju wspólnotę. Poza faktem mieszkania w tym miejscu nic więcej ich nie łączy, każdy opowiada tu tylko o tym jak i czemu tu żyje. Mimo to pewne sprawy, choćby technicznych rozwiązań jakimi jest słynny brak balkonów, łączą tych ludzi.
Osiedle Za Żelazną Bramą to miejsce, gdzie z jednego punktu możemy obserwować starą architekturę ruin getta, socrealistycznych molochów i postmodernistyczną architekturę biurowców. Te krótkie przebitki w filmie Heidru Holllzfeind tylko uświadamiają nam gdzie się znajdujemy, a może właśnie to jest gruntem fascynacji osiedlem jako problemem socjologicznym. Z filmu może nie wprost , ale płynie obraz osiedla, w którym zatarte są rasowe, wiekowe i ekonomiczne podziały. Nie ma tu ani nadętej idealizacji ani usilnego poszukiwania problemu. Dystans, za którym szła jednak pewna życzliwość współlokatora przebija przez każdą z prowadzonych rozmów. Wszystko to łączy się w zwarty obraz Warszawskiego Chinatown widzianego od wewnątrz, oczami codzienności.

Saturday 8 May 2010

"Black" blond czyli Viuro wita Rafała Czajkę

Rafał Czajka, powoli trzeba oswajać się z tym nazwiskiem, młody student grafiki, prężnie działa na warszawskiej scenie. Jeszcze tydzień temu przygotowywał witrynę na festiwal Hożarty 2010, by w ten weekend przygotować wystawę w galerii Viuro. Dziecko vlepvnetowego składu, które współpracowało już z galerią Viuro przy wspólnych wystawach, zaprezentował nam to czego dorobił się w ciągu kilku lat swojej artystycznej kariery. A jest tego sporo i ponoć nie jest to piękne.
„It’s not beatifull”, tak zatytułował wystawę artysta. Czy jednak? Wchodząc w pokój artystycznych zwierzeń galerii Viuro od razu zauważamy motyw centralny. To już chyba tradycja, że na środku ściany musi być coś, to coś powinno być duże i koncentrować wokół siebie wystawę. Wielki ptak, a właściwie jego popiersie, który przypomina nieco indiański totem, łypie jednym okiem na salę, świdrując nas przenikliwym wzrokiem. Z tułowia ptaka wyrastają zdecydowanie nie ptasie szpony a ręce, z których, jak stygmaty wyzierają dwa symboliczne znaki. Złączone krzyże i kotwice które całej figurze nadają jeszcze bardziej magiczno-symbolicznego charakteru. Trochę w tym prowokacji, trochę tajemnicy, ale przy okazji dużo z tego, czym Czajka chce nas uraczyć. Krótkie, szarpane kreski są jak dobry punkowy kawałek, szybki, energiczny, z pozoru chaotyczny i brudny, ale całość daje spójny, przemyślany efekt. Motyw dwóch krzyży to też puszczenie oka w kierunku ciężkich, metalowych brzmień, którymi artysta narkotyzuje się pracując.


Po obu stronach totemu wiszą prace malarskie, mocno abstrakcyjne, energiczne, i bardzo ekspresyjne. Nie ma w nich jednak tego potencjału, tej celności, która promieniuje z rysunków Czajki. Może dlatego, że są to prace akademickie, w jakimś stopniu zachowawcze, takie „dla Pana profesora”. Dalej wspomniane rysunki, 14 kartek, malowanych flamastrami, gdzie dziwne hybrydalne motywy ludzko-zwierzęce łączą się z charakterystycznymi, ironicznymi napisami. Żartobliwe napisy są świetnie zestawione z rysunkami, tworzą jakąś alternatywną perspektywę. Wśród rysunków znalazły się też te, które Rafał wykonał dla amerykańskiej grupy Neon Navajo. I są to chyba najciekawsze motywy graficzne, które wydają się być esencją „nie pięknej” twórczości.


Z sufitu zwisa styropianowa rzeźba, przypominająca kawałek skrzydła nietoperza i ostre piki, trochę jak z pamiętnej gry „Prince of Persia”. Jaka miała być ta rzeźba? Miała być brzydka! Wydaje się że vlepvnetowy post-vandalizm zakiełkował w głowie artysty. Dla mnie ta praca jest mocno związana z ideą antyestetycznych interwencji, które mają naprostować festiwalowy street-art.


Finałem wystawy jest mural, „BLACK”, czarny napis, rodem z okładek Black-metalowych kapeli rozciąga się na całej ścianie. Z daleka surowy, bez komentarza, po prostu Black. W tym momencie pomyślałem, że Czajka to naprawdę opętany chłopak, taka już ta młodzież, i że boga w sercu nie ma. Ale podchodząc bliżej widzimy jak Black-metal ocieka różową farbą. Gdzieś spod czarnej plamy wydostaje się róż, który demitologizuje całą „ciemną” postawę artysty. Fakt, prace są momentami mroczne, ale nigdy ślepo zapatrzone w konkretną ideologię czy nurt. Każda z prac, czy tych bardziej punk-artowych czy metal-artowych nie pozostaje bez komentarza, czasem ironicznego, czasem mocno zabawnego.


„Prace Czajki są jak paczka gorzkich landrynek”. I tak i nie, bo niektóre, najbrzydsze landrynki, których balibyśmy się wziąć do ust okazują się być tymi najsmaczniejszymi w artystycznej paczce. Czajka kpi z pop kultury , pozostając jej niesfornym dzieckiem. Nie pokazuje jednak, jak bardzo jej nie znosi czy kontestuje. Wyłapuje z niej co ciekawsze kąski i przerzuca na papier, a wszystko to jest bardzo świadome i konsekwentne. Wystawa to ciekawy przykład tego jak twórczość „po godzinach” różni się od tej studenckiej i że często trzeba przejrzeć nocną zmianę młodego artysty, żeby zobaczyć kim jest. Czajka to nie street fighter, ale bez ulicznych korzeni, nie pokazałby nam tak oryginalnej wystawy i pełnej konsekwencji tego czym przyszło mu się parać.

Tuesday 4 May 2010

Ideozy vs Rewolucja

Kwietniowa odsłona wystaw Ideozy o wzniosłym tytule „Niech płonie ogień wolności” włączona została w jednodniowy maraton, który rozpoczął wykład profesora Turowskiego w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Prelekcja dotyczyła między innymi relacji między sztuką a polityką. Oczywiście, nie sposób w kilku słowach streścić tego czego dotyczy wykład, który jak wiedzą uczestnicy cyklu staje się wielką siatką skojarzeń, relacji, powiązań międzykulturowych, które tworzy Andrzej Turowski. Jak zwykle, wystawa miała stać się kuratorską odpowiedzią, kontynuacją myśli przedstawionych wcześniej.
Zasadniczą osią zajęć stały się trzy wybrane momenty krytyczne w rewolucyjnej historii XX wieku, na które reagowali artyści. Co więcej, miały to być cezury które wykazywały relacje między Polską a światem. Przedstawiono zatem rok 1956, 1968 i 1989. Daty te stały się pretekstem dla prezentacji różnych oblicz rewolucji i reakcji artystycznej, zarówno w Polsce jak w Europie Zachodniej. Przytoczony został Andre Bretona, który w 1959 roku zniechęcony sytuacją artystyczną Francji skierował odezwę do „polskich przyjaciół surrealistów” . Kolejnym artystą-rewolucjonistą wziętym na tapetę jest Joseph Beuys i jego projekt Transport dla Polski z 1981 roku. Kuratorzy do tego grona dołączyli jeszcze film Wilhelma Sasnala z 2006 roku, pokazujący zamieszki w Paryżu.



Tym razem przeniesienie wykładu na kuratorski projekt było do bólu bezpośrednie. Przedstawienie trzech inicjatyw, z których dwie nie wiążą się właściwie z artystycznymi artefaktami, sprawiły, że wystawa obyła się bez dzieł.. Fragment gazety, w której zamieszczono tekst Beuysa, przedruk odezwy Bretona, film Wilhelma Sasnala i jakby dla udobruchania widzów wieszak z torbami, które każdy mógł zabrać. Nie było wiele do oglądania, nie było też ciekawej ingerencji w strukturę galerii. Mocno konceptualny projekt, nie zdał moim zdaniem kuratorskiego egzaminu Minimalizm nie zaciekawił, a raczej stał się wyznacznikiem bezsilności w zmierzeniu z tematem. Może taki był plan i wcale nie chodziło o wystawę, w której kompilujemy dzieła.



„Wystawa budzi ducha rewolucji” w pierwszych słowach zaanonsował wystawę Piotr Słodkowski, jeden z dwójki kuratorów. W tym momencie na twarzach niektórych zagościł uśmiech . Niestety, wymownie milczący film Wilhelma Sasnala, fragment napompowanego chwytliwymi sloganami tekstu, nie budzi we mnie rewolucyjnego ducha. Niestety, nie wiem po co miałby budzić tego rewolucyjnego ducha i w kim miałby budzić. Miła atmosfera, piwo zamiast wina, prowokowały raczej sympatyczne spotkanie w gronie znajomych i luźne rozmowy, niż potrzebę dyskusji o rewolucji. Oczywiście sami kuratorzy zaznaczyli, że rewolucja to utopia a wystawa to hołd dla głosu o wolność i sprawiedliwość. Z tym zgadzam się w pełni. Jednak sama wystawa zawieszona jest gdzieś między „rewolucja jako utopia” i „potrzeba nam rewolucji”. Dla mnie takie położenie jest niestrawne. Na niewielkiej powierzchni , za pomocą trzech elementów próbowano zderzyć dwie perspektywy, rewolucyjnego zaangażowania i krytyki tej idei. Ja się w tej sytuacji nie odnalazłem. Duch rewolucji takoż we mnie nie zapłonął. Ale czy taka rewolucja jest nam potrzebna? I czy w takich warunkach jest możliwa? W cieplarnianych warunkach miłej sali, wśród zadowolonych osób to chyba nie realne. Ale to plus, tej wystawy, która wywołuje dyskusje o samym sensie i potrzebie rewolucji