Friday 30 April 2010

Pionowa oś przez Appendix 2

Jak będzie wyglądać sztuka jutro? Co się z nią stanie? Chyba każdy, kogo sztuka interesuje w wymiarze czasowym Picasso wzwyż, zadaje sobie czasem takie pytanie. Jakby mimochodem, niby bez zobowiązań, zastanawiamy się co się wydarzy. I choć do demiurga sztuki mi daleko, to po cichutku, tak by nikt się nie dowiedział, też drażnię się tym pytaniem. Z perspektywy pisarczyka takie spekulacje są dość niebezpieczne, łatwo jest puścić wodzę fantazji i formułować postulaty, które nie stymulują a programują wizję przyszłej sztuki. Zupełnie inaczej taka demiurgiczna zabawa wygląda od strony galerników. To tam, tego typu spekulacje mogą mieć miejsce, co więcej są całkiem wskazane. O taką wystawę pokusiła się galeria Appendix, organizując pokaz najnowszej sztuki zatytułowany „Linia Y”.
Kurator Jacek Sosnowski zaprosił do współpracy artystów z trzech miast: Poznania, Warszawy i Wrocławia. W praskiej galerii powstały trzy mini pawilony, może nie całkowicie zamknięte, ale jasno oddzielające produkcję artystyczną trzech okręgów. Ciężko ferować wyroki o „stylu miasta”, czy trzech szkołach. Taki podział napędza jednak porównawczy motor, tak w zakresie trzech grup jak i zależności między nimi.
Na początku przyszło mi w udziale stanąć twarzą w twarz z Lordem Vaderem. Prawdziwy fan Gwiezdnych Wojen mógłby tu zarzucić, że z Vaderem można stanąć co najwyżej twarzą w maskę, ale rzeźba Piotra Flądro to odlew połowicznie zdemaskowanej, zniszczonej i pokiereszowanej twarzy jednego z głównym bohaterów sagi Georga Lucasa. Trochę zdziwił mnie taki bezpośredni, przekalkowany model, intryga zaczyna się właśnie po przyjrzeniu się oszpeconej twarzy. Pop kulturowa postać wygląda przez to jak wyjęty z płomieni, przepalony, odkurzony relikt przeszłości.

Silnym malarskim punktem był obraz Aleksandra Ryszki Children of the resolution. Duże płótno z zarysem ściany, na której ktoś mazakiem nagryzmolił tytułowe „Children of the revolution” i znany motyw „falliczny”, rysowany przez chłopców gdzie popadnie, który z niewyjaśnionych powodów śmieszy zarówno tych młodszych jak i starszych rysowników. Wszystko to za kratami, czarnymi, ciężkimi, które zamykają tę rewolucje. Może i rewolucja istnieje, ale na ścianie, obok trywialnego rysunku, a my możemy przeglądać ją tylko przez raster metalowych krat.
Od tego popkulturowo-prześmiewczego zgiełku oddzielony jest poznański zakątek. Między pracami artystów z Poznania można poczuć błogie uwolnienie się od rzeczywistości. Nie jest to jednak infantylna wycieczka w kierunku jednej z bezpiecznych wysepek na artystycznej mapie. Zaprezentowano tam między innymi prace Piotra Żylińskiego, z których jedną („Zepsute korzenie”) można było zobaczyć niedawno w galerii STEREO w Poznaniu. Obie prace video młodego artysty są niezwykle malarskie, delikatne, może senne, ale to ciekawy nośnik treści przekazywanych przez Żylińskiego. Spokojem mamią też prace Zofii Nierodzińskiej, które z każdą sekundą wpatrywania się w nie, stają się coraz dziwniejsze, nie tyle niespokojne co niepokojąco łagodne. Seanse spirytystyczne artystki kojarzą mi się trochę z dramatami Brunona Schulza, niby nic się nie dzieje, wszystko jest ciche, a ja i tak czuję się nieswojo.
Linia Y, mimo że mój mariaż z matematyką nie był najszczęśliwszy, kojarzy mi się z pionową osią układu współrzędnych. Już tytuł narzuca jakąś wertykalną oś przemian i podziałek, które na tej osi są zaznaczane. Po pokoleniu młodych gniewnych, młodych Ładnych, przyszli do nas młodzi, którzy nie chcą się buntować? Młodzi są chyba bardziej świadomi, zbyt świadomi i zbyt krytyczni, żeby porywały ich slogany, żeby rzucone od tak słowa, prowokacja, bunt mogły pociągnąć ich za sobą. Część, jak Piotr Żyiński swoje inspiracje odnajduje w sytuacjach zupełnie nie związanych z polityką codzienności. Ci, którzy o tą politykę zahaczają patrzą na nią z mniej zaangażowanego a zdecydowanie bardziej ironicznego punktu. Na wystawie znalazło się kilka dzieł z cyklu „to już było”, choć może to wina powierzchownej oceny, ale i dużo ciekawych i nowych dróg które torują sobie młodzi artyści.
Appendix2 zaserwował nam ciekawy set najświeższej sztuki. Oczywiście jest w tym trochę niedosytu. To efekt płyty demo, która prezentuje nam tylko część i nie zawsze jest to ta część twórczości, w której się zakochujemy, a może to jedyna mocna strona. Nie wiem, a dowiedzieć mogę się tylko dzięki tego typu inicjatywom. Bo takie przeglądy są niezbędne, by pokazać co w w sztuce piszczy i by przewietrzyć galerię.

Monday 12 April 2010

Uporczywe poszukiwania Stacha Szabłowskiego

Malarstwo jest jak młodzież, najgorsza w czasach, w których przyszło nam żyć. I tak, z pokolenia na pokolenie równia pochyła. Dziwne zdaje się tylko to że każda młodzież, która już trochę podrośnie staje się tą wzorcową, wobec której młodsi są tymi aktualnie najgorszymi. W Polsce co raz mówimy, że „kiedyś to było”. Kiedyś tośmy zdobywali medale, kiedyś to się strzelało Brazylii bramki, kiedyś to w Polsce byli dobrzy malarze. O ile statystyki sportowe można porównywać, to nieokiełznana potrzeba porównywania i zestawiania w przypadku malarstwa bierze w łeb. Malarstwo przeżyło już tyle śmierci, że zasłużyło sobie na miano seryjnego mordercy (samobójcy). Malarstwo umierało u impresjonistów, dalej umierało u Malewicza, jeszcze później umarło u Duchampa. Z każdym nowym nurtem malarstwo umiera na nowo, oczywiście każdy z nich to ten ostatni i pewny. Malarstwo jednak na przekór odradza się i na złość uporczywie żyje. „Uporczywość”, bo tak zatytułował wystawę w Salonie Akademii kurator Stach Szabłowski, to jego wizja uporczywie nieumierającego malarstwa. Jak nie umiera malarstwo?
Pierwszym dziełem wystawy o malarstwie „Uporczywość”, jest oczywiście film wideo. Mimo to, praca doskonale spisuje się jako starter wystawy. Tubka farby o monstrualnych rozmiarach, z której uporczywie wydostaje się farba. Farbę od środka wypycha leżący w tubce artysta. Postać gramoli się dość mozolnie, ale cel wydaje się warty poświęceń, w końcu za litrami farby ma ukazać się nam sam artysta.
Dalej przegląd malarstwa i nie tylko, artystów, nie świeżo po akademii, ale tych którzy jeszcze do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej mogliby się zapisać.(przyp. lat 35). To wreszcie prace malarzy, którzy Stachowi Szabłowskiemu przywrócili wiarę w polskie malarstwo, wiarę którą utracił był parę lat wcześniej. Jak widzi malarstwo po malarstwie krytyk i kurator wystawy?
Skoro malarstwo umarło (chodzą takie słuchy), to trzeba malować (bo bezsprzecznie farbą na płótnie nadal się maluje) obrazy pomalarskie. To jedna struna na której zagrał Stach Szabłowski. Zaprezentowane prace postmalarskie to właśnie dyskusje na temat malarstwa zapisane na płótnie. To pytania o to jakim językiem ma mówić malarstwo, o to czy to co robi ma sens. Ogółem, mocno postmodernistyczne rozkładanie na czynniki pierwsze i składanie od nowa tego co już było. Ta strona wystawy jest dla mnie dowodem na to, że malarstwo jednak kuleje i ciężko mu wydostać się z modernistycznego pomysłu na sztukę. Przypomina to czczą dyskusje z samym sobą, albo spotkanie z kumplem po latach, gdzie pije się wspomina i nagle wszystko co było staje się piękne, ciekawe i warte podkreślenia. I nie wiem czy odchodząc od takich płócien nie powinienem też cicho westchnąć „kiedyś to się malowało”?
Drugą stronę wystawy zdominował jeden artysta, Radek Szlaga. To w jego pracach można dopatrzyć się zupełnie innego pomysłu na malarstwo. Świeże prace, opowiadające co prawda historię samego malarstwa, przemawiają do nas zupełnie innym językiem. Poznański artysta w złożonej pracy zaprezentował to czym malarstwo żywiło się od pradziejów, kopiowaniem i tworzeniem. Jego praca to ciągły paradoks twórcy i odtwórcy, kopisty natury i kultury. Już rzeźba człowieka pierwotnego, który maluje mamuta a w ręku trzyma szkic trupiej czaszki, to malarski oksymoron. Nie wiadomo co jest prawdziwym malarstwem a co jest malarstwem „fake”. A może malarstwo nie zna podziału na pierwsze i wtórne? Szladze udało się stworzyć swój język, popkulturowych skrótów myślowych, które są przez widza podświadomie odczytywane. Artysta nie zastanawia się nad odrzuceniem naśladownictwa i abstrakcji, korzysta z obu, tworząc swój język.
Całą wystawę oplata pas malowany przez Annę Panek. Tysiące motywów, kolorów, kształtów, łączą wszystkie prezentowane obrazy. Czasami kontrastują z zimnymi pracami, jaskrawymi barwami, czasem tworzą linie która przypomina tę która oddziela widza od dzieła w muzeum. Czasem staje się właściwie niewidoczna, choć ciągle istnieje. Pas wykonany został już po zawieszeniu innych prac, co sprawiło, że kurator oddał pole artystce, która poprowadziła wystawę komentując dzieła, drażniąc się z nimi.
Czy Stach Szabłowski przekonuje, że malarstwo uporczywie żyje? Połowicznie. Mnie raczej utwierdził w przekonaniu ,że wciąż pozostaje w rozkroku. Gdzieś między tym co już było i jakoś nie może dogasnąć, a tym co nowe, ciekawe, porzucające modernistyczne pretensje, po prostu robiące swoje i to bardzo dobrze. W którą stronę przechyli się malarstwo? A może zawsze będzie po obu stronach ornamentalnego pasa? Jedną nogą kontestując to co się działo, drugą wyrywać się do przodu.

Saturday 10 April 2010

Street art w obliczu katastrofy. 3fala


Street art w obliczu katastrofy. 3fala.

Sunday 4 April 2010

Lump, który jest Elo (Melo) w Viurze

Pierwsza jaskółka wiosny nie czyni.Banda lumpów na ulicach, to już prędzej. Właściwie nie sposób przeoczyć lub nie dosłyszeć a już na pewno nie poczuć szanownego menela na chodniku. A zdanie „poratuj mordeczko groszem” jest chyba wprost proporcjonalne do wzrostu temperatury na zewnątrz. Słowo lump dobrze się nie kojarzy. Do czasu gdy poznać Lumpa, który jest zdecydowanie elo, Elo Melo. Kierunek Praga! W Galerii Viuro czeka nas spotkanie z nietypowym Lumpem Elo Melo i jego pracami.
Po dwóch ogromnych monochromach Hiro i Jaremy, które wypełniły Viuro, czas na wiosenną odmianę z Lumpem. Ascetyczne zimno wcześniejszych projektów zastąpiła artystyczna schizofrenia szczecińskiego twórcy . Na „dzień dobry” dostajemy jeden z najciekawszych punktów wystawy. Autoportret artysty wykonany z puszek po farbie, ustawionych tak by ich dozowniki tworzyły zwartą ścianę. Każda puszka to jeden kolor, czyli stara zabawa z dywizjonizmem, ale doskonale zmiksowana z poezją ulicy. Dopiero z końca sali widzimy twarz, którą tworzą poszczególne kropki. Praca naprawdę może się podobać nie tylko fanom street sztuki bo pomysł ,choć nie nowy, w tej odmianie mocno zaskakuje. Pozostając pod wrażeniem tej pracy spoglądam w bok a tam już czeka na mnie kolejne, jeszcze większe buum. Praca dyplomowa Lumpa, czyli fotografie z interwencji w przestrzeń miejską. Każdy z nas widział, a zazwyczaj bezwiednie omijał opasłe słupy ogłoszeniowe, brzydkie, pstrokate mini galerie polskiej poligrafii amatorskiej i plakatu „pożal się boże” reklamowego. Lump wykorzystał strukturę słupa i iluzjonistycznymi malunkami przetworzył ją na nowe, zaskakująco przystające do bryły formy. Jest i puszka farby i latarnia morska, szpula z nawiniętym kablem i papuga w klatce. Mnie chyba najbardziej podobała się puszka farby w sprayu , bo wyglądała trochę jak pomnik graffiti, żeby nie powiedzieć nieznanego grafittciarza. Duże zaskoczenie i estetyczna przyjemność a po chwili żal, że przestrzeń w mieście nie zostaje oddana artystom takim jak Lump.
Kolejne prace to przejście w zupełnie inny świat. Dziwne pseudoromantyczne postaci namalowane na kartonach. Burtoneska - termin o którym dowiedziałem się niedawno , przy okazji wertowania recenzji wystawy Tima Burtona w Nowojorskiej MoMA Jest coś z Burtoneski w sztuce Elo Melo. I tu dla niektórych zaczynały się schody, jak to Lump Elo Melo, chyba raczej Lump, Elo Melo albo Lump i Elo Melo, przecież jest ich dwóch. Nic podobnego, ten sam artysta wykreował dwa światy w swojej twórczości. Co więcej, dla tych dwóch światów, jednego ulicznego, drugiego galeryjno-komiksowego stworzył dwa odrębne języki. Elo Melo maluje postaci, nie pozostawiając ich bez komentarza. Uważny widz dostrzegł dyptyk, który zawisł w Krio-komorze galerii Viuro. Dwie postaci, w pseudomuzealnych i koczowato patetycznych ramach, zerkają na nas, tak jak zerkają z portretów dumne postaci francuskich arystokratów i angielskich Lordów. Takiego street żartu z muzealnych "och ach" jeszcze nie widziałem w Viurze, co tym bardziej mnie rozweseliło. Te postaci prowadzą dalej do malowanej już na ścianie opowieści.
Ściana Viura zamieniła się jak zwykle w wielowątkową narracje. Całość spięta jest motywem który mi kojarzył się z flagą Konfederatów, a więc back to the USA. Wszystko wychodzi od strzykawki, która jest też bohaterką dużego malunku na ścianie. Dzieciak podłączony do dziwnej aparatury, mnóstwo okablowania, pająk na ręce i strzykawka w dłoni. Wszystko znów przybiera klimat groteskowego snu. I rzeczywiście, jest to rodzaj snu o dzieciństwie. Artysta opowiedział mi, że wszystko związane jest z jego domniemaną chorobą serca, której obawiano się gdy był dzieckiem, stąd strzykawka i kable, wspomnienie młodości w szpitalach, pająk to gierka słowna, Pauk (nazwisko Lumpa Elo Melo) to po rosyjsku Pająk i stąd postać, którą w swojej twórczości polubił ELo Melo. Dopiero wtedy zauważyłem, że to postać wlewa czerwień w ścianę, której wzór kojarzył mi się z amerykańskimi historiami. To młody Pauk wstrzykuje w mur leczniczą farbę. Niezwykle ciekawe jest to, jak Elo Melo potraktował poprzednią pracę na ścianie, czyli dzieło Jaremy. Zdzierając ją (bo niestety taki los czeka wszelkiego rodzaju naścienną produkcje w Viurze) pozostawił fragmenty, wplatając je we własną opowieść. Taka artystyczna piątka została odebrana jako bardzo miły gest a destrukty pracy Jaremy wniosły wiele ciekawego, abstrakcyjnego niepokoju w pracę Elo Melo. Łączy te bardziej wyszukane, nadające się doskonale do galerii, prace z ulicznym zadziorem. Choć same prace Elo Melo świetnie broniłyby się na ulicy. Wystarczy spojrzeć na to z jaką precyzją trafiają do odbiorcy.
Viuro udowadnia , że pokazuje artystów, którzy już działają w street i jeszcze wiele mogą nam pokazać. Lump i Elo Melo, dwie artystyczne osobowości w jednym artyście, dwa światy, które jednak wiele łączy. Gdzieś w pracach Lumpa Elo Melo zatarte zostały granice między sztuką ulicy i sztuką z galerii, co powinno zainteresować i tych którym bliżej do street artu i tych którym daleko do zachwycania się nad sztuką miasta. Tą wystawę naprawdę trzeba zobaczyć.