Monday 29 March 2010

Sekretna wojna na flamastry.

Gdyby Richard Wagner żył dzisiaj i wychylał głowę znad fortepianu, pewnie wyobrażałby sobie dzieło totalne jako Secret Wars. Popkulturowe gesamtekunstwerk, a właściwie kulturewerk, łączy w sobie rywalizację sportową, muzykę i przede wszystkim olbrzymią dawkę sztuk plastycznych w zupełnie nie schematycznej, nie przystającej do wielkiejmisztuki konwencji.
Projekt Secret Wars powstał już kilka lat temu z inicjatywy grupy Monorex. Później inicjatywa przeszczepiona została na europejski grunt gdzie, sądząc po frekwencji, przyjęła się dobrze. Wstęp do opisu jednej z bitew Secret Wars przypomina bardziej streszczenie zasad Mistrzostw Świata w piłce nożnej, niż działań artystycznych. 16 drużyn, każda z innego miasta w Europie, podzielonych na cztery grupy, toczy w tychże walki. Każda drużyna walczy z każdą, tocząc po dwa pojedynki na swoim podwórku i w mieście przeciwnika. Drużyna to 6 zawodników, z których 3 gra, a raczej maluje, a trzech kolejnych to w danym meczu rezerwowi. Walka trwa 90 minut (kolejne futbolowe skojarzenie) (nawiasy zastępują przecinki ;)) a drużyny do dyspozycji mają dwie ściany, po jednej dla każdego teamu. Orężem są czarne markery, inna broń surowo zabroniona. Nad wszystkim czuwa dwóch niezależnych sędziów, do których należą dwa głosy, trzeci to.. (a jakże!) aklamacja.


Mistrz ceremoni w paru słowach przywitał publikę, która czekała i doczekać się nie mogła, bo start planowano na godzinę 21, a artyści na scenie pokazali się dopiero o 23. Dalej było już tylko lepiej. Zawodnicy wchodzą na scenę, zespół Glasgow i Warszawy w składzie Swanski, Sepeusz, Mrufig. Przywitanie drużyn, rolę proporca pełnił gorzki z nazwy napój wyskokowy. Ostatnie przypomnienie zasad, ”panowie, ta walka ma być czysta, żadnych ciosów poniżej pasa” i ruszyli.
W naszym obozie zaczął Sepeusz, dosyć spokojnie, namalował dwie dłonie. Swanski i Mrufig przygotowują oręż. Szkoci zaczęli z pełną pompą. Trzy autonomiczne pomysły, trzy narracje, każdy robi swoje. Po stronie gości szybko powstają pierwsze zarysy koncepcji. Wyłaniają się pierwsze postaci, a raczej karykaturalne twarze, na środku szkockiego pola pojawia się zaczątek napisu, jeszcze mocno abstrakcyjny. Tymczasem w Polskim obozie nadal spokój. Swanski i Mrufig zabierają się do roboty kontynuując dzieło Sepeusza. Do dłoni dorysowują ręce i póki co to tylko plątanina dłoni. I chociaż widać, że Polacy pracują kolektywnie, tworząc spójne dzieło, to czas leci a ściana Szkotów zaczyna się zapełniać. Nad twarzami malowanych postaci (już podpisanych jako Swanski i Sepe) pojawia się droga do Wódkowego Mordoru. Napis w centrum powoli staje się czytelny „Wars of Wodka” i już każdy wie jaką taktykę disu obrali Szkoci. Co więcej, trzeci motyw to postać w dziwnym, Ala krakowskim kapeluszu, na jeszcze dziwniejszym pojeździe, pędząca w kierunku krainy wódki, postać z zacnym pakunkiem, Szkocką whisky. Tymczasem u Polaków pojawiają się pierwsze postaci i…w tym Momocie gaśnie światło.
Zegar stop, awaria świateł, (za którą oczywiście odpowiedzialny był PZPN) nie przeszkodziła w świetnej zabawie, może jeszcze gorętszej, bo ze światłem padła także klimatyzacja. Z widowni dobiegają okrzyki, zagrzewające, prawie obiektywnie, do walki. Wszyscy w napięciu oczekują na wznowienie walki, jeszcze chwila i jest. Wraca iluminacja a z nią pojedynek, który po pół godziny zaczyna nabierać rumieńców.


Rusza czas, Szkocka ściana jest już mocno wyeksploatowana, Polacy tworzą kunsztowny zarys trzech postaci. Skrajna postać, tworzona przez Swanskiego, to odziany w kamizelkę i kilt Szkot z drewnianym mieczykiem. Braveheart unosi się w powietrzu, ale przed nami jeszcze długa droga. Środkowa postać Sepeusza to grubawy, brodaty Szkot z tradycyjną czapką, którego mina mówi jedno, ale tego słowa mówić nie wypada. Postać Mrufiga jeszcze w głębokich powijakach, już widzimy, że jedną ręką sięga w stronę załamanego Szkota Sepeusza. Polacy doskonale przygotowali się do walki, grupowa praca, wykonywana jest według planu, a przynajmniej na to wskazuje jej przemyślany charakter. Szybki rzut oka na Szkocką stronę, tam prace mają się już ku końcowi. Trzy motywy zaczynają się łączyć. Szalony Szkot wiezie na ratunek skrzynkę Szkockiego dobrodziejstwa, napis coraz bardziej wycyzelowany przerywa narracje, która wraca wraz z trójką karykaturalnych postaci, uciekających z Wódczanej krainy. Sami Szkoci świetnie się przy tej pracy bawią, co raz kosztując gorzkiego specjału. Walka wkracza w ostateczną fazę - do końca nie całe pół godziny.


Polacy (wciąż nieśpieszni) zarysowali już trzy postaci. Swanski kończy swojego brodatego rycerza, który jedną ręką trzyma drewniany mieczyk, drugą kilt środkowego grubaska. Postać Sepeusza jest już dopieszczona i coraz bardziej przerażona. Dzielnie działa Mrufig, walcząc z mazakiem, który chyba nie chce współpracować. Ale to już końcowa faza. Swanski dorysowuje swojej postaci głowę, pół trupa-pół kobzę. W międzyczasie nad Szkocką krainą pojawiają się Cerkwie, co było dla mnie strzałem w dziesiątkę. Doskonały dis i żart, że „Polska to gdzieś w Rosji” przeważały szale zwycięstwa na stronę Szkotów. I tu następuje zwrot. Sepe szybkim ruchem dorysowuje swojej postaci to, co każdy Szkot pod kiltem nosić winien, ale w takich rozmiarach, jakich Szkot (i nie tylko) musi się wstydzić. I zrozumiała jest już zblazowana mina centralnej postaci. Czysty, polski rysunek ( markery mocno rozmazywały się po powierzchni ściany) jest już na wykończeniu. Mrufig kończy swoją postać, nawiązującą do, nazwijmy to, fallicznych motywów Sepeusza, dodając jeszcze czarną eLkę na korpusie swojej postaci. To musiało zaboleć kibiców Celticu i Rangers. Szkoci kontrują jeszcze szybkim napisem „size isn’t everything”, ale czas dobiega już końca. Czas na werdykt.
Sędziowie przechadzają się po scenie, pytając o szczegóły, notując. Pierwszy głos należy do sędziego, drugi do publiki, trzeci to znów sędzia. Krótka narada. „Jesteśmy w Warszawie, ale wojna jest brudna i brutalna. Głos na Glasgow” i nie ma co się dziwić, bo praca Szkotów była mocniej osadzona w freestylowym disie, kontrowali to co działo się na polskiej ścianie w swoich rysunkach. Czas na decybelomierz. To komentarza nie wymaga, choć Szkoci wspierani polskimi brawami też nabili na liczniku sporo decybeli, głos dla Polski. Czas na drugiego sędziego. Szybki strzał i Warszawa wygrywa. Wielki wiwat!


Gender znów zwyciężył ze sztuką społecznie zaangażowaną. Temat płci jest niezwykle aktualny we współczesnej sztuce. Powinienem zakończyć jako przykładny pisarczyk. Wolę jednak powiedzieć, że dawno nie widziałem już sztuki, która wywołałaby tyle emocji, zdrowych odruchów. Świetna impreza, która z każdym spotkaniem, a czekają nas jeszcze co najmniej dwa, przyniesie zapewne coraz więcej emocji i przyciągnie jeszcze większe tłumy. Jeśli street art ma stać się w Polsce popularny , to sekretne wojny na flamastry mogą stać się ku temu furtką.

Saturday 27 March 2010

Czarna skrzynka, czyli sztuka po katastrofie.




Czarna skrzynka, to z reguły bohater tych najgorszych wiadomości w mediach. To ona staje się jedynym świadectwem katastrof lotniczych, to w niej poszukujemy prawdy o konkretnym wydarzeniu. Czarna skrzynka to wreszcie paradoksalny przedmiot, nie tylko dlatego z tego powodu, że mimo czerni w nazwie jest pomarańczowa, ale przede wszystkim dlatego, że chociaż ma nam dostarczać informacji, często ukrywa, zaciera je w szumach, trzaskach. Ten przydługawy wstęp nie jest oczywiście popisem mojej wątpliwej wiedzy z zakresu inżynierii lotnictwa. W ubiegłym tygodniu miał miejsce wernisaż wystawy Bianki Rolando ”Czarna Skrzynka”. Czym dla Bianki jest to tajemnicze urządzenie?
Wystawa artystki w Galerii Foksal to, z racji warunków lokalowych, kameralna prezentacja. Wchodząc na wystawę miałem wrażenie, że wchodzę do tytułowej czarnej skrzynki (tym razem idealnej, obowiązkowo czarnej skrzynki). Oddzielona kotarą od pozostałych, sala z lightboxami Bianki sama w sobie tworzy magiczną atmosferę ciemni, w której jedynymi jasnymi punktami są podświetlane prace.
Lightboxy w pierwszym spojrzeniu wprawiają w zakłopotanie. Sprawiają wrażenie popsutych, popękanych. Zaraz potem dostrzegamy wielowarstwową konstrukcje obrazu. Zdjęcia, na których umieszczone są napisy, które znów przysłonięte są tu i ówdzie czarnymi plamami. Wszystko pokryte jest spękaniami. Lightboxy wyglądają jak zatarte, zaniedbane obrazy, które spadły z wysokości, potłukły się, popękały. Najgłębszą warstwę stanowią zdjęcia, rozmyte, prawie nieczytelne, pozostawiające tylko zarys tego co przedstawiały. Gdzieś, bardziej na zasadzie skojarzeń, przewija się motyw miasta a raczej ulicznego widoku. Na fotografiach nadpisane są teksty, o ile to możliwe, jeszcze bardziej nieczytelne. Już od autorki dowiedziałem się, że to fragmenty jej wierszy i prozy. Najdziwniejszą chyba warstwą są czarne plamy, przypominające rozlany tusz, zamazane płaszczyzny lightboxa. Zupełnie niespodziewanie zalewają fragmenty tekstów i obrazu, często w miejscach, których bylibyśmy bardzo ciekawi. Gdzieś zanika tekst, gubi się kompozycja zdjęcia, pozostają fragmenty. Czarne plamy kontrastują silnie ze światłem, które naświetla nam pewne elementy. Artystka perfekcyjnie gra światłem i cieniem, stawiając lampę to pod napisem, fragmentem zdjęcia lub …czarną plamą. To najdobitniej pokazuje działanie jej czarnej skrzynki, punktującej pojedyncze fragmenty całej narracji. Lightboxy wyglądają jak zatarte, zaniedbane obrazy, które spadły z wysokości, potłukły się, popękały.
Czarna skrzynka (jak lightbox) ukazuje nam fragmenty, by ukryć ich dalszy ciąg. Powoduje że całość staje się nieczytelna. Prace Bianki Rolando mówią nam o tej nieczytelności, nieprecyzyjności w obrębie dwóch języków. Jednym z nich jest ten, w którym przedstawiane są dzieła plastyczne. Rozmazany nieprecyzyjny, obnażający nie możność pełnej komunikacji z widzem za pomocą dzieł plastycznych. Drugi język odnosi się do języka mówionego , czy ściślej pisanego. Bianka, poza twórczością plastyczną, jest obiecującą pisarką i wystawa silnie odwołuje się do drugiej muzy, którą łapie artystka. Nasz język zdecydowanie nie jest metakomunikacyjny. Nie da się na ten konwencjonalny środek przełożyć wielu bodźców „nie do powiedzenia”, smaków uczuć, abstrakcyjnych refleksji. W obliczu tych, język staje się rozmyty, zatarty jak ten w czarnej skrzynce Bianki Roland.
Czarną skrzynką interesujemy się już po katastrofie. Czy dla tych samych powodów zainteresowała się nią artystka? Według mnie praca ta pokazuje to, co z języka sztuki pozostało po jej głośnych katastrofach. Ile z jej języka możemy odczytać, ile zabrać a ile pozostanie dla nas tajemnicą. Znajdujemy się w sytuacji, w której ciężko o porozumienie, bo każdy sposób jest zawodny. Bianka nie zadaje pytania, nie daje odpowiedzi. Bianka pozostawia nas w sytuacji, w której sami chcemy o te pozostałości pytać. Żeby te pytania zadać, trzeba najpierw wybrać się na ulicę Foksal, do czego zachęcam.

Tuesday 23 March 2010

"Nie tam" w Galerii Leto.

„Fakty nie istnieją, istnieją tylko interpretacje” aforyzm z cyklu „licealna filozofia” jest chyba trafnym wprowadzeniem do wystawy „Nie tam”. Prezentacja prac Honzy Zamojskiego i Miksa Mitrevicsa w Galerii Leto bierze za rogi temat dokumentacji, interpretacji, tego co z przeszłości zostaje przemycone do teraźniejszości. Wystawa to dwie opowieści o dwóch pamięciach i ich dokumentowaniu. O co dokładnie pytają i o czym mówią artyści?
Wchodząc do galerii słyszymy równomierny takt przerzucanych slajdów. To pierwsze „super” tej wystawy, bo rzadko zdarza nam się oglądać tak prezentowane, analogowe fotografie. Cyfrowa jakość gubi gdzieś kolory, które oddaje slajd, poza tym taki rzutnik to dla wielu wycieczka w przeszłość sama w sobie. Dla mnie rodzinne oglądanie zdjęć na ścianie było cotygodniowym rytuałem do czasu kiedy, w akcie sprzeciwu, nie rozniosłem pluszowym misiem rzutnika. Stworzona na potrzeby wystawy ściana zasłania drzwi do siedziby sztabu generalnego galerii. Na ścianie zostały powieszone dwa drewniane ekrany, na których wyświetlane są slajdy. Faktura desek i ich kolor powoduje, że slajdy nabierają lekko archaicznego charakteru, jakby wyjęte z klasera babci . Jeden z rzutników prezentuje osiemdziesiąt jeden fotografii z podróży babci Honzy Zamojskiego na Bliski Wschód i do Indii. Równolegle na drugim ekranie wyświetlane są fragmenty dziennika pokładowego matki chrzestnej statku o wdzięcznej nazwie „Konin” prowadzonego w trakcie tych podróży. „Nieartystyczne” fotografie dokumentują to, co wydarzyło się w trakcie podróży. Napisy z początku mogą wydawać się tekstem dodanym do fotografii. Dopiero po chwili zauważamy, że nie ma żadnej relacji pomiędzy fotografiami a cytatami. To nie dokument i jego interpretacja, a jeśli interpretacja to za każdym razem inna, stawiająca obraz każdorazowo w innej sytuacji. Czy te fotografie dokument i czy dokument to nie interpretacja? Zdjęcia są wybranym , fragmentarycznym zapisem rzeczywistości, mniej lub bardziej kontrolowanym, w zależności od chęci i umiejętności świadomy wybór, tego co chcemy fotografować i tego co uważamy za nieistotne, nie fotografowane, ta selekcja jest chyba najbardziej subiektywną interpretacją rzeczywistości. Honza zderza tu pozorną dokumentację z pozorną interpretacją. Obie niepewne, wieloznaczne.
Miks Mitrevics zaprezentował na wystawie swoją prace „Forgotten Moments” Kilkadziesiąt fotografii przypominających te wykonywane Polaroidami. Wszystkie zdjęcia są lekko wyblakłe, spowite mgiełką. Czasem precyzyjnie zakomponowane i wykadrowane, czasem jakby przypadkowe, strzelane z biodra , porozklejane są po ścianie w porządku od świtu do nocy. Nie jest to jednak jeden dzień a trzy miesiące świtów, dni , nocy. Klatki z tytułowymi momentami uchwycone przez Mitrevicsa podwiewane przez wentylator powodują że chwile wydają się być jeszcze bardziej ulotne. Wygląda to trochę jak niesforne fotografie, które wypadają z klasera. Chcąc nie chcąc podnosimy je i w jednym momencie przypominamy sobie fragment naszej własnej historii . Fotografie układają się w różne zbiory, czasem kilka zlepionych jest w jednym ciągu, czasem to tylko pojedyncze mignięcia. We wspomnienia wkrada się niepamięć, biała ściana, która oddziela fotografie, momenty, których nie jesteśmy już w stanie sobie przypomnieć, momenty których nie zarejestrowaliśmy. Łotewski artysta w bardzo ciekawej formie przedstawia mechanizmy pamięci i tego jak archiwum naszego umysłu jest wykorzystywane. Przypadkowe nie jest to co zapamiętaliśmy a to co staramy sobie przypomnieć.
Wystawa kreśli nam dwie wizje pamięci. Zbiorową, która zostaje nam przekazana. Rodzinny klaser, który odziedziczyliśmy po przodkach wraz z ich wspomnieniami, zasłyszanymi historiami. Druga pamięć to już nasz własny klaser, lekko wyblakły, niepełny. Fotografia dała nam możliwość zatrzymywania wybranych momentów z przeszłości. Czy jednak nie jest to kolejne archiwum zapominania? Miejsce, w które wrzucamy wspomnienia po to by zwolnić się z obowiązku zapamiętania ich. Wreszcie, czy zapamiętanie jednych i wyparcie drugich fragmentów nie jest interpretacją organiczną, bez której nie jesteśmy wstanie pojmować świata? Te pytania nasuwają się po zobaczeniu wystawy „Nie tam”. Bardzo ciekawa forma dzieł sprawia, że wystawa nie jest tylko suchą, wyliczoną dywagacją a przyjemnością patrzenia, która pobudza do refleksji.

Saturday 20 March 2010

Emigrant w fotografii czyli Krzysztof Zieliński w galerii Starter

„Stereo” i „Starter” mylą mi się. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy dowcip, który ma utrudnić życie młodym, nietutejszym adeptom sztuki, ale nazwy dwóch poznańskich galerii stworzone zostały chyba po to by je przejęzyczać. Dokładnie poinstruowany („Starter, to w bramie z szyldem masaż erotyczny”), z bagażem wrażeń z wystawy Piotra Żylińskiego, wymaszerowałem na wernisaż „Wszystko w porządku” Krzysztofa Zielińskiego. Odnalazłem szyld, bramę secesyjnej kamienicy, plakat z wielkim „Z” i po starych drewnianych schodach do galerii.
Wystawa to trzy fragmenty cyklu „Briesen”, który przez czternaście lat tworzył Krzysztof Zieliński. „Briesen”, co po Polsku oznacza Wąbrzeźna - miejscowość, z której pochodzi artysta. Dwa cykle wyprowadzone są i z powrotem zbiegają się na zdjęciach z trzeciego cyklu „Wszystko w porządku?”. Zaprojektowana w kształt litery V ścianka wskazuje dwie drogi.
Dziewięć czarno-białych fotografii z Seri „ Widoki Duselldorfu” to spojrzenie na wieżowiec w Berlinie . Wykonane z pewnej odległości, jakby przyczajone, potajemnie obserwujące budynek fotografie różni tylko rozświetlenie kadru. Geometryzująca fotografia wygląda z jednej strony jak smutna, zwielokrotniona ilustracja kolejnego cudu architektury użytkowej, z drugiej jest w niej piękno ascetycznej kompozycji, monotonnych prostopadłych i równoległych linii . Dołączony do wystawy tekst Mariki Zamojskiej porównuje pracę do fotografii Bernda i Hilly Becherów. Rzeczywiście praca jest jak ukłon, kontynuacja pracy nestorów fotografii z Duseldorfu. „Widoki Duselldorfu” jest jednak znacznie bardziej nostalgiczny. Nie odnajdziemy tu siły dokumentowanej architektury obdartej z tła, suchej. Tutaj wyczuwany jest dystans, strach przed zbliżeniem się do szklanego molocha.


Druga burta wystawy to cztery ujęcia twarzy autora. Wykonane jakby z zaskoczenia fotografie, sprawiają wrażenie przypadkowych. Zasmucona twarz zapełnia cały kadr, momentami wydostając się poza jego ramy. Postać unika kontaktu wzrokowego, a jeśli już spogląda, to raczej w dal, niż w naszym kierunku. Opresyjna sytuacja , w której znajduje się podmiot, przyjmowana jest obojętnie. Nie ma ucieczki przed obiektywem, tak jak nie ma ucieczki przed zmierzeniem się z sytuacją emigranta kiedy pojęcie ja ” Ja” staje się „Ich”. Kontekst autobiograficzny jest jakby nie pewnie dopowiedziany. Nie pojawia się bezpośrednio, jest dla mnie słabo czytelny. Pytanie czy Ja to Ich, czy słowa są tożsame, wydaje mi się być równie wątpliwe. Nie wiem, czy chodzi o akceptację sytuacji emigranta, który musi przystosować się, zacząć myśleć w nowym języku. A może pojęcia Ich i Ja dla artysty niosą zupełnie inne znaczenia, inne skojarzenia, choć pozornie oznaczają to samo?


Wystawę spina wspomniane V, ściana, na której rozłożone są fotografie z pracy ”Wszystko w porządku”. Najstarszy cykl łączy, a raczej zderza, dwa wątki z autobiograficznej opowieści artysty. To co zewnętrzne i to co wewnętrzne łączy się w 12 zdjęciach. Emigrant konfrontuje się z zastanym miejscem. Zwłaszcza że nie są to przyjemne, reprezentacyjne miejsca, reklamowane jako atrakcje turystyczne. Podziemia, wejścia do metra, puste, zimne, raczej odstraszające niż czekające na przechodnia. Właśnie w takich miejscach szukamy swojego „Briesen”- miejsca do którego wracamy we wspomnieniach.


Wychodzę i chociaż nazwy Stereo i Starter dalej „przejęzyczają mi się”, ale już nie mylą. Ciężko jest pisać o wystawie, która przedstawia tak osobistą sytuację. Jeszcze trudniej analizować wystawę, która zamyka się w trzech elementach większego cyklu. Mnie ta prezentacja przygnębiła, czyli sztuka zadziała. Gdzieś z tyłu głowy pozostaje jednak pytanie, na ile ten odbiór kreowany jest nie przez samego artystę, ale kuratorów, którzy opisują prace, napędzają interpretację.

Tuesday 9 March 2010

Sztuka wystawiania

Najbardziej rozłożone w czasie i przestrzeni przedsięwzięcie z dotychczasowych wystaw cyklu Ideozy rozpoczęła się muralem Darka Paczkowskiego, o którym rozpisywałem się już wcześniej.
Tym razem studenci zaskoczyli nie tylko rozmachem, ale i pomysłem na wystawę. Od początku zastanawiał mnie tytuł- „To miejsce nigdy nie będzie należeć do mnie”- Instytut Awangardy pewnie nie będzie, w końcu lokale w centrum to grubsza inwestycja. Odwołanie do wykładu profesora Turowskiego na którym bazują studenci ujawnił się dopiero po przekroczeniu progu galerii.




„Kultura spektaklu nie zna wydalania”, cytując za profesorem, to dobry przyczynek do analizy pracy Moniki Sosnowskiej, głównego punktu wystawy zorganizowanej w Instytucie Awangardy. Wchodząc do szklanej Sali Atelier właściwie nie wiemy, co się dzieje. Puste ściany, za oknem trochę śmieci, słowem- pustka. Dopiero po chwili poczułem, że coś tu nie gra i to coś jest pod moimi stopami, a właściwie jeszcze głębiej. Przyjemna, wygłuszająca wnętrze wykładzina wyłożona na podłodze coś pod sobą skrywała. Niepewnie stawiane kroki zdają się wprowadzać ogólne zainteresowanie i konsternacje. Tylko dotykiem możemy ocenić co skrywa szary dywan. Śmieci, chociaż nazwane i określone, nie zostają rozpoznane. Wiemy, że kroczymy po czymś zużytym niepotrzebnym, domyślamy się- to plastiki, to puszka.
Śmieci to niechciany i konieczny produkt naszej cywilizacji- staramy się go schować, zamieść pod dywan. W pewnym momencie śmieci zaczynają tworzyć swój własny grunt dla naszej rzeczywistości. Chociaż ich nie widzimy, a przynajmniej widzieć nie chcemy, zdają się sytuować nasze spojrzenie na świat. Na zgromadzonych ten pomysł wywarł silne i bardzo pozytywne wrażenie. Sam w sobie prosty, ale bardzo trafiony. I tym razem jednak zastanawiała mnie hermetyczność przedsięwzięcia. Nie wiem, ile rozumiałbym i na ile przemawiałaby do mnie praca Moniki Sosnowskiej gdyby nie intelektualny podkład serwowany na wykładzie i konwersatorium profesora Andrzeja Turowskiego.
Kolejną pracą, zupełnie niewidoczną, bo znajdującą się za plecami potencjalnego wchodzącego jest film „Superman” Jana Brzuszka. Romskie dziecko samotne wśród tłumu przechodniów- nieco ckliwa ilustracja kolejnego „śmiecia” społeczeństwa, jakim jest bezdomny, osoba zepchnięta do śmietnika społeczeństwa. Nie zużyta, nie przeterminowana, nie wadliwa, a mimo to z góry skazana na alienacje. Film wyświetlany jest za szybą, co wzmacnia poczucie separacji- nie możemy wejść w relacje z bohaterem, dzieli nas niewidoczna ściana (która dodatkowo sprawia, że film jest słabo widoczny). Choć film do tematu wpasowuje się bez pudła, każe nam ponownie przeanalizować słowo „śmieć”, to jako dzieło samo w sobie nie przemawia do mnie. Niby reporterskie spojrzenie, ale dziecko, samotność, ulica to trochę jak polskie dramaty, które zamiast poruszać drażnią powielaniem tej samej kanwy.
Wystawa nie zaczyna i nie kończy się w murach Instytutu Awangardy. W ramach projektu zorganizowano pokazy filmu Wei Liu ‘Hopeless Land’. Wyświetlany już niebawem po północy na stacjach Warszawskiego metra obraz jest historią chłopców z przedmieść Pekinu, zarabiających tak niewiele, że żyć mogą jedynie na śmietniku, istniejących i nie istniejących, jak śmieci.
Kolejną niespodzianką będą tworzone przez Grupę Tworzywo gry słowne, w formie vlepek, szablonów, które można będzie upolować w przestrzeni miejskiej. Czekamy też na mural Zbioka, który ma się pojawić już pod koniec marca na squacie Elba.
Współpraca kuratorów z artystami przy wystawie ”To miejsce nigdy nie będzie należeć do mnie” pokazuje, że samo wystawiennictwo jest sztuką. Nie trzeba utrzymywać wzroku na stałej wysokości wiszących obrazów, żeby zobaczyć, a raczej uczestniczyć i poczuć dobrą wystawę. Nie trzeba artystycznych rarytasów, wielkich nazwisk, żeby wystawa zapadała w pamięć, tworząc spójną i czytelną narracje. Nie potrafię odbierać tej wystawy inaczej niż z perspektywy wcześniejszych rozważań profesora Turowskiego, widzę wielowarstwową narracje, transpozycje wykładu układanki. Zastanawia mnie jednak, czy bez tego zastrzyku wiedzy wystawa nie byłaby tylko pustą salą ze stertą śmieci pod dywanem.

Monday 1 March 2010

Anty konsumpcyjne graffiti czyli Ideozy w plenerze

Z wiosną cykl wystaw Ideozy wychodzi w plener. Rozwijające się z każdą kolejną wystawą przedsięwzięcie kuratorskie pod patronatem prof. Andrzeja Turowskiego zawitało na ulice Warszawy. Tym razem artystyczna gratka była przednia- graffiti na bilbordzie, tworzone przez Dariusza Paczkowskiego przy ulicy Chałubińskiego. Z drugiej strony „Anty konsumpcyjne graffiti”, bo taki tytuł nosiła cała akcja, nastawiało mnie nieco podejrzliwie do przedsięwzięcia. Ale postanowiłem wsadzić swój konsumpcyjny nos w całą sprawę i wybrać się na popołudniowy spacer.
Na miejscu zastałem już kończącego prace Dariusza Paczkowskigo, profesora Turowskiego i jednego z trzech kuratorów Maćka Kusia. Wydarzenie tłumów nie zgromadziło, no bo jak… graffiti? Cóż, prawo ulicy. Profesor tłumaczył całą ideę i złożoność projektu zainteresowanym osobom, a brygadier grupy 3fala schodził z drabiny by pokazać dokończone już graffiti.


Praca bardzo przypomina szablon, postać- konsumpcyjny Syzyf pcha swój wózek wyżej i wyżej, widać, że nie jest mu lekko, zapiera się całym geometrycznym ciałem żeby dopchać go do krawędzi, której przekroczyć i tak się nie da- do ściany supermarketu. A za ścianą i przepaścią napis „Chcieć mieć więcej” jakby wyjęte z piosenki Kazika Staszewskiego Inwazja Waranów. „Chcieć mieć więcej i chcieć jeść więcej Pieniądze na życie, czy życie dla pieniędzy” śpiewał pierwszy wśród zbuntowanych. I takie też moje pierwsze skojarzenia, post-punkowo naiwne w swoim byciu ANTY dzieło, zwłaszcza, że dzieło zawisło na bilbordzie udostępnionym przez firmę Stroer (monopolistę w bilbordowym interesie na terenie Warszawy).



Ale hola hola, trzeba było zamiany kilku słów z autorem dzieła i Maćkiem by zrozumieć całą świadomość, z jaką zostało wykonane dzieło. Warto tu odwołać się do często przytaczanej przez profesora Turowskiego koncepcji świata jako supermarketu. My jesteśmy wiecznymi konsumentami, których zachowanie wobec supermarketu może być różne, ale zawsze będzie to zachowanie w supermarkecie. Bilbord nie tylko treścią ujawnia tą relację. Cały bunt, bycie anty ma miejsce z przyzwolenia rynku. Firma musi wypożyczyć miejsce(tym razem non-profitowo) by ktoś mógł pokazać swoją niechęć do takiego bardzo konsumpcyjnego świata. Dzieło Darka Paczkowskiego to bunt w supermarkecie- Syzyf nigdy nie wydostanie się z Tesco Hadesu. Może i chce wypchnąć stamtąd swój wózek, ale my możemy widzieć jego starania tylko dzięki „łaskawości” firmy, która tę konsumpcję napędza. Artysta i kurator wiedzą, że systemu nie podważą, ale w metaforyczny sposób stosunkują się do sytuacji, w której każdy z nas chcąc nie chcąc się znajduje.


Bardzo cieszę się, że Ideozy nabierają takiego rozpędu. Gratulacje dla kuratorów Maćka Kusia, Marii Franeckiej i Agnieszki Kleczyk za taką organizację i dla artysty, który przyjechał na wydarzenie specjalnie z Żywca . Miło zobaczyć graffiti w centrum i chyba dobrze, że nie mam prawa jazdy bo samochód pewno zaparkowałbym na ścianie w pobliżu dzieła- jest co oglądać! Więc przejeżdżając ulicą Chałubińskiego rozglądać się w poszukiwaniu „graffiti Anty konsumpcyjnym”, a na dniach relacja z dania głównego czyli czwartej wystawy w Instytucie Awangardy.